Prekursorzy jogi w Polsce - Ewa Szprenger
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Prekursorzy jogi w Polsce - Ewa Szprenger

poniedziałek, 4 grudnia 2006

Justyna Moćko

Na wywiad Ewa zaprosiła mnie do siebie do domu. Pojechaliśmy z mężem pod Toruń. Dzielnica domków jednorodzinnych. Podjechaliśmy pod jeden z nich, zostaliśmy zaproszeni do środka. Nie znałam do tej pory Ewy, ale jej uśmiech, gościnność przełamały pierwsze lody. Piękne wnętrze, skromne, ze stylem i klasą. Ewa ugościła nas jak powiedziała "drobną przekąską". Tak pysznego pasztetu pieczarkowo-sojowego i sałaty nie jadłam dawno Podała tiramisu. Błogość. Gospodarze oprowadzili nas po domu, który wykańczają. Przeszkolona sala do ćwiczeń z widokiem na stuletni dąb i ogród. Dobrze tu się ćwiczy - pomyślałam. Obok sali wejście na strych, gdzie będą miejsca noclegowe. Myślę, że warsztaty w takim otoczeniu będą wspaniałym doświadczeniem dla wszystkich zmysłów. Teraz, jesienią, kiedy opadają liście nie widać było w pełni uroku ogrodu. Ale kolorowe listki na krzaczkach, różnorodność roślin wskazywały na to, że ogród jest przemyślaną kompozycją. Zasiadłyśmy do rozmowy przy kominku.

Ewa, zaczęłaś bardzo dawno praktykować jogę. Jesteś prekursorką. Opowiedz o początkach.

Od czego by tu zacząć? To było tak dawno....

Od Twojego pierwszego kontaktu z jogą.

To były późne lata ‘70, może początek roku 80, może ‘81. W moim życiu działo się dużo trudnych rzeczy. Nie mogę powiedzieć "niedobrych". Trudnych. Wypadek na nartach, maleńkie dziecko, ciężka choroba a potem śmierć ukochanej Mamy. A do tego świadomość, że moje małżeństwo jest ruiną. Świeże małżeństwo, dwuletnie. Zobaczyłam, że to jest nieporozumienie, że to małżeństwo nigdy się nie powinno wydarzyć. Nie widziałam przed sobą perspektyw. Prosiłam Opatrzność, nie wiem kogo - Boga?, moją nieżyjącą Mamę, żeby mi dała coś, żebym mogła przeżyć. Przyszła joga.

Jak przyszła?

Mieszkałam wtedy w Bydgoszczy, w której działał Klub radiestetów. W latach ‘80 najmocniejszy, najprężniej działający w Polsce. Oni zapraszali cudownych ludzi. Wielu rzeczy się tam nauczyłam, przeszłam przez wszystkie kursy, które wówczas były dostępne. (Podziękowania dla pana Kaczmarka). I tam ktoś poprowadził zajęcia jogi. Pierwsza moja lekcja była u psychoterapeutów, którzy przyjechali z Warszawy i prowadzili trening weekendowy - sobota z nocą i pół niedzieli. Niestety, nie pamiętam, kto to prowadził. Były ćwiczenia interpersonalne i elementy jogi, z mocnym podkreśleniem, że to właśnie jest joga. Wróciłam stamtąd zupełnie odmieniona, oczarowana, zachwycona. Mało tego, moje maleńkie wówczas dziecko, które już mówiło, spojrzało na mnie kiedy wróciłam z tego warsztatu i powiedziało "Mamusiu, ale ty jeśteś gziećna". Tak, zatrzymałam się, wreszcie byłam spokojna. Spojrzałam na córeczkę i na cały jej światek przytomnie, po tych wszystkich moich nieszczęściach, kiedy musiałam być przecież dla niej okropna. Zaczęłam chodzić na jogę do Klubu. Zajęcia prowadził instruktor jogi TKKF, nieodżałowany (nie wiem nawet czy nadal żyje) Eugeniusz Szneidrowski, który razem z Jurkiem Jaguckim robił uprawnienia w TKKF.
Była to joga według Sivanandy, łagodna, spokojna, ale wówczas dla mnie i tak trudna. Przecież ja miałam przez pół roku nogę w gipsie, roczną rehabilitację. Byłam sztywna, obolała, po dwóch operacjach nogi, po jakichś gwoździach. Leżałam wiele miesięcy, bolał mnie kręgosłup, odezwały się kontuzje z dzieciństwa, no, było strasznie. I chyba całe szczęście, że trafiłam wtedy na taką jogę, bo byłam w stanie ją przeżyć, przetrwać. Chodziłam na tę jogę, chodziłam, ale absolutnie, nigdy nie podejrzewałam, że będę kiedykolwiek nauczycielem jogi. Robiłam to dla siebie. Ratowałam się. Zaczęłam żyć. Zaczęłam patrzeć na świat inaczej. Robiłam też różne inne kursy: uzdrawiania, radiestezji, ale zawsze wracałam do jogi. Zawsze. Zostawałam sama ze sobą i to była praca przez łzy, przez ból.
W tych zajęć po trzech, czterech latach - nie pamiętam - przyszła wiadomość, że jest joga Iyengara. Mój nauczyciel dostał kserokopię "Life on Yoga" i pokazywał pozycje stojące, które były w tej książce. Oczywiście one były wykonywane w duchu pana Szneidrowskiego, nie w duchu Iyengarowskim. Cóż może pokazać nauczyciel, który nie miał kontaktu z Iyengarem, tylko kontakt z książką? Zapamiętałam bardzo prasarita padottanasanę, kiedy Gienio powiedział: -"A potem, to wiecie, jak już ktoś jest bardzo zaawansowany, to tutaj dotyka głową do ziemi". Pomyślałam, nie, no wolne żarty, to jest niemożliwe. Fizycznie niemożliwe. Dla mnie sukcesem było dotknięcie palcami dłoni do palców stóp po iluś tam miesiącach ćwiczeń. Pomyślałam sobie o tej "nowej jodze" -"Niech sobie będzie, mnie jest dobrze z taką jogą, jaką mam". Nadal chodziłam na zajęcia, coś się we mnie już zmieniło, ja się zaczynałam zmieniać. Nasz nauczyciel ogłosił, że jest kurs w TKKF dla instruktorów ćwiczeń relaksowo--koncentrujących. Pojechałam na to, dlatego, żeby zrobić coś dla siebie, aby pójść dalej w jogę. Nadal nie myślałam wtedy, że kiedykolwiek będę tego uczyć. Pojechałam na ten kurs. Tam spotkałam Konrada Kocota. Tam dostałam namiary na Sławka, który właśnie powrócił z Indii.

Byłaś tą osobą, która przyjechała na kurs z nowiną o pierwszym warsztacie, który dla instruktorów TKKF poprowadził Sławek. Opowiedz o tym warsztacie.

Sławek nas po prostu rzucił na twarz. To było coś wręcz masakrującego. Ale pomimo bólu mojego opornego i biednego ciała, poczułam, że to jest "to". Tędy jest droga, ta precyzja, ta uważność utrzymana przez nauczyciela to jest to. Zrozumiałam, że ta joga, którą robiłam dotychczas to było coś wspaniałego, to mi dało przetrwać, przeżyć te moje najtrudniejsze momenty w życiu, ale tak naprawdę to teraz dotknęłam jogi. Poczułam poprzez ciało, że to nie jest tylko joga fizyczna, że dociera do głębi, do tego jądra w człowieku. Z jednej strony to jest metoda bardzo trudna, ale z drugiej strony była dla mnie bardzo łatwa ponieważ była wykonywana poprzez ciało. Poprzez coś, co jest nam najbliższe, najwyraźniejsze, najbardziej namacalne. Poprzez naszą otoczkę, najbardziej grubą fizyczność.
Było to pójście od takiej najbardziej namacalnej fizyczności w głąb. To było wspaniałe. Już nie miało znaczenia jak ja to robię, to był pot, to były łzy, to był ból, to była wściekłość na siebie, na nauczyciela (na Sławka oczywiście), że "po co ja tu przyszłam". Nigdy nie miałam tyle śmiałości żeby wyjść z lekcji albo powiedzieć "dosyć, przestań", uciec. Coś mnie trzymało. Za każdym razem na lekcji powtarzałam sobie "Ewunia, wytrzymaj, wytrzymaj, jak to się skończy za godzinę (nie wolno było mieć zegarków na sali) to nigdy więcej tu nie wrócisz". Na te warsztaty jeździłam z koleżanką. Pocieszałyśmy się nawzajem. "Nie, ja nigdy więcej tu nie wrócę". "- Chodź, chodź, jeszcze ten raz, jeszcze pójdziemy". Uzupełniałyśmy się, ona miała wzloty a ja upadek i tak na zmianę. " Tak to trwało przez kilka sesji. Aż stało się tak, że już nie było ważne czy tam jedzie ze mną Irena, czy ktokolwiek, czy jest przesiadka do Lublina z Bydgoszczy, czy mam na to pieniądze, czy nie - to nie miało znaczenia. Jechałam tam jak do źródła. Oprócz praktyki ze Sławkiem były również wykłady, które zbliżały nas do tego zaczarowanego świata jogicznego. Wyjaśniały pewne rzeczy na poziomie intelektualnym, co było ważne, ponieważ my wszyscy bardzo chcemy poznać świat i dotknąć go poprzez umysł. Taka jest natura umysłu, że on produkuje myśli i musi mieć cały czas pożywkę, ale tak naprawdę to nie jest to. Jeździłam tak parę lat. W międzyczasie odważyłam się pojechać do Sławka na jakiś obóz do Cieplic. To było bardzo mocne doświadczenie. To były czasy, kiedy obozy były dwutygodniowe, albo dwa razy po dwa tygodnie. To były ogromne skoki w praktyce, w całej rzeczywistości. Kiedy wracałam po takim maglowaniu własnego ciała odnajdywałam się zupełnie gdzie indziej. Okazuje się, że nie tylko ciała było maglowanie.

Opowiedz o tych obozach.

To była ciężka harówa. On te obozy organizował w Cieplicach, najpierw z Konradem, potem z Jurkiem. Czasem sam. Najbardziej pamiętam Sławka samego na tych obozach. Dużo ich było, ja już nie pamiętam ile. Starałam się być na bardzo wielu, na tak wielu jak mogłam. I żałuję, że nie rejestrowałam sobie tego, bo to mogłoby być ciekawe. Początki były fatalne, strasznie trudne. Kiedy już mi się wydawało, że już jakoś robię pozycję, podchodził do mnie Sławek i mnie poprawiał i udowadniał, że ja robię to fatalnie, w ogóle nie to, nie tędy droga. Ale z tego obolałego ciała zaczynała budzić się jakaś całość, zaczynałam czuć ciało w zupełnie inny sposób niż czułam dotychczas. Byłam osobą schorowaną, obolałą - wiadomo, że najpierw to była walka z bólem, trudnościami. Potem człowiek idzie w kierunku łatwizny. Jakieś pozycje wychodzą mi całkiem dobrze, więc je robię i jestem zadowolona, że idą mi coraz lepiej, a omijam rzeczy, które idą mi trudno i nie mam ochoty ich dotknąć. Na obozach byłam zmuszana, żeby robić to czego nie chciałam dotykać. I całe szczęście, ponieważ we własnej praktyce zawsze człowiek omija trudności. Tam zaczynała rodzić się całość, harmonia, rozwój wszystkich aspektów w miarę równomiernie. Nigdy nie uda się tak, żebyśmy byli całkowicie zharmonizowani. Może gdzieś tam, kiedyś... Ale moja praktyka zaczynała być prawidłowa, harmonijna (pomijając metodę prowadzenia zajęć). Umiałam oddzielić metodę prowadzenia zajęć od wiedzy, którą Sławek nam przynosił, i od całej idei. Umiałam dostrzec w Sławku jego ogromne poczucie humoru. Mimo wszystko. I tylko to chyba dawało mi przetrwać. Albo to było moje wyobrażenie. W każdym razie to mi dało przetrwać te obozy z nim. Pamiętam jak Sławek krytykował uczniów. Miał świadomość, że do niego przyjeżdżają takie osoby jak ja, które gdzieś już uczą jakiejś jogi i naśmiewał się z tego. Wiedział, że to jest trudne dla ego. Tak... Z jednej strony trudne, z drugiej strony ja zawsze uważałam, że jestem ta gorsza i że nigdy nie robię niczego dobrze, więc było mi może to łatwiej przyjąć, niż osobom, które miały większe poczucie własnej wartości.

Byłaś w pewnym momencie nauczycielką Konrada….

Tak, to było zupełnie na samym początku, kiedy ja już trochę "liznęłam" tej metody Iyengara, wydawało mi się, że już wiem. Ja praktykowałam wtedy bardzo, bardzo niedoskonale, to były moje początki w jodze Iyengara. Jeszcze wtedy nie byłam w Indiach, jeszcze nie miałam kontaktu bezpośredniego z jogą, która się tam tworzy i odbywa.

Co było dalej? Był TKKF, praktyka ze Sławkiem, prezentujesz praktykę Iyengara innym…

Po zakończeniu kursu TKKF od razu wpadła mi w ręce taka propozycja, (od Kaczmarka), poprzez ten Klub radiestetów w Bydgoszczy, żebym poprowadziła jogę na jakichś warsztatach wyjazdowych. Poprowadziłam. Potem okazało się, że mój nauczyciel jogi zrezygnował. To był już starszy pan, prowadzenie zajęć było jego dodatkowym zajęciem, fascynacją. Mnie przypadła jedna grupa do prowadzenia jogi w Bydgoszczy. Nie robiłam tego profesjonalnie. Robiłam to na zlecenie Klubu, jedna grupa, raz w tygodniu. W zasadzie bardziej mi chodziło o to, żeby poćwiczyć z tymi ludźmi, ponieważ miałam dla siebie te półtorej godziny, mogłam wejść na salę i ćwiczyć. Ja wtedy pracowałam w jakichś dwóch szalonych firmach na zmiany, rozwodziłam się.

Uczyłaś jogi wg Sivanandy jeszcze, czy już wg Iyengara?

To było na pograniczu. Starałam się wziąć od Iyengara to, co byłam w stanie wziąć, ale cały czas tkwiłam jeszcze korzeniami w Sivanandzie. Ale praktyka powoli ewoluowała w kierunku jogi Iyengara. Prawdziwym przełomem były wyjazdy do Indii.
Mój pierwszy wyjazd do Indii był do Instytutu Lonavla, gdzie dotknęłam jogi według Kuvalajanandy.
Mimo, że już ćwiczyłam jogę Iyengara ze Sławkiem, z Jurkiem, z Gabriellą, nie odważyłam się jeszcze pojechać do Puny. Cały czas uważałam, że jeszcze... Wówczas Konrad był w Indiach, gdzie studiował i powiedział "Ewa, przyjedź do tych Indii wreszcie. Ale jak się boisz do Iyengara (bałam się) to jedź do Lonavla. Ja tam byłem w zeszłym roku, wspaniały kurs, dobrze Ci to zrobi." No to pojechałam. Praktyka asan w tym ośrodku już mnie nie zadowalała. Chociaż cała atmosfera, filozofia tam wykładana, to światło, które tam było - były wspaniałe. Bardzo wielu rzeczy się tam nauczyłam. Przede wszystkim musiałam się nauczyć angielskiego, żeby słuchać a potem zdawać egzaminy. To już dużo!;-) Uczyli tam pranajamy, technik oczyszczających, których Iyengar nie stosuje, nie uczy.
Zadaliśmy kiedyś Mu takie pytanie, dlaczego nie uczy technik oczyszczających. Powiedział, że jeśli robisz świecę z wariantami, nie musisz robić tych technik, one same się dzieją w tobie. I zgadzam się z Nim. Ale musiałam tego doświadczyć.
Sam pobyt u Lonavla był w ogóle niesamowity. Na wsi indyjskiej, u stóp jakichś wzgórz, nad dużą zaporą. Magiczne miejsce, po prostu magiczne. Sama świadomość, że jestem w Instytucie, gdzie leczą jogą, gdzie można sobie wykupić turnus leczniczy z jogą i dietą wegetariańską był fascynującym doświadczeniem.
W 1990 byłam w Lonavla, w 1992 odważyłam się pojechać do Iyengara. Najpierw w lutym byłam tydzień w Rishikesh, a od marca miałam normalne klasy w Punie przez dwa miesiące. W sumie byłam cztery miesiące czy pięć. Nie opłaca się jeździć na krócej do Indii.;-) Poza tym chciałam dotknąć Indii i dotknęłam ich. Podróżowałam po Indiach, przeważnie sama, krótki odcinek drogi z Konradem i z Agnieszką. Ale przeważnie sama. I to było też bardzo mocne i piękne doświadczenie. Przede wszystkim jadąc do Indii jechałam do źródła jogi. Znałam już jogę, praktykowałam jogę i wydawało mi się, że w Indiach wszyscy praktykują jogę, a co drugi człowiek to mistrz. Moje zderzenie z Indiami było na dworcu kolejowym w Bombaju. Kiedy wysiadłam z samolotu, dojechałam na dworzec kolejowy i musiałam poczekać do rannego pociągu do Puny, to wtedy najboleśniej i najpiękniej dotknęłam Indii. Byłam jedyną białą na całym dworcu w Bombaju. Było tam mnóstwo tysięcy ludzi, którzy spali na dworcu i czekali na swoje pociągi. Nie było nogi gdzie postawić. Ja usiadłam na peronie, z którego miał odjechać mój pociąg, na plecaku, trzymałam w objęciach torbę, w której miałam paszport i mój bilet powrotny. I mówiłam sobie "Ewunia, musisz wytrzymać. Masz bilet, który możesz za tydzień przebukować. Tydzień musisz wytrwać, nie możesz odjechać w tej chwili. Wytrzymasz tydzień. W Punie jest Konrad. Wytrzymasz." Byłam przekonana, że wrócę po tygodniu do Polski i chwała Bogu, że miałam taki bilet, który nie pozwolił mi przed upływem tygodnia wrócić. Po tygodniu już kochałam Indie.
Pierwszą noc w Punie spędziłam w aśramie. Tam, gdzie wielu joginów polskich i nie tylko, mieszkało. Było blisko Instytutu. Miejsce zaciszne, magiczne, bezpieczne i piękne. Wydawało mi się, że w indyjskim aśramie będzie cisza, spokój, tylko medytacja, unoszenie się pół metra nad ziemią. Niestety. Z jednej strony była zajezdnia autobusów, z drugiej strony bardzo ruchliwa przelotowa jezdnia, z trzeciej strony slums, a z czwartej strony fabryka mleka w proszku. Tą pierwszą noc spędziłam na dachu, bo nie było miejsca w pokoju. Kiedy zrobiło się ciemno i myślałam, że wreszcie zrobi się cicho, autobusy zjechały do bazy, wyłączyły silniki. Fabryka mleka pracowała na okrągło, jak mantra, można było się przyzwyczaić, te maszyny pracowały w jakimś rytmie. Ale rozpoczęło się muzykowanie w slumsach. Oni mieli jakieś święto. Śpiewali, bili w bębny do świtu.

Pierwsze wspomnienie z praktyki w Indiach?

To było olśnienie. Na szczęście ciało już było jakoś przygotowane i ja byłam jakoś przygotowana na te doświadczenia, a przez to może bardziej otwarta, a nie tylko przerażona. Kiedy w Rishikesh, nad rwącym (tam jeszcze) Gangesem, pod białym, ogromnym namiotem ćwiczyliśmy z Iyengarem na jakichś matach kokosowych porozkładanych na ziemi - magiczne miejsce, magiczne doświadczenia. Doświadczanie już nie tylko jogi, ale doświadczanie Indii, innych ludzi. To już było bardziej świadome wchodzenie w jogę. Kiedy nie musiałam się już tak strasznie bać, tylko mogłam uważać, słuchać Iyengara, słuchać własnego ciała, reagować na instrukcje asystentów, ćwiczyć ramię w ramię z Gabriellą, która była dotychczas tylko moją nauczycielką - to były już zupełnie innego rodzaju doświadczenia. To było również doświadczenie oczyszczającej kąpieli w Gangesie, w miejscu gdzie Ganges tworzy się z dwóch rzek, (od tego miejsca nazywa się Gangesem). Wchodzenie do pienistej kipieli lodowatej wody, gdzie linę trzyma Biria... Wydawało mi się, że Pana Boga za nogi trzymam. Coś w tym rzeczywiście było. Ta rytualna kąpiel, kiedy trzeba zanurzyć się z głową trzy razy pod wodą, kiedy człowiek jest dostatecznie wystraszony, przerażony, a jednocześnie chce tego, jest niesamowita. Po takich doświadczeniach człowiek wraca zupełnie inny. Pamiętam mój powrót z tej wyprawy do źródeł Gangesu. Ten tydzień w Rishikesh był zorganizowany cudownie. Konrad i Agnieszka, którzy tam również byli, mieszkali gdzie indziej i nie podróżowali ze mną. Wysiadłam z autobusu i usiłowałam w nocy, na indyjskiej wsi dotrzeć do mojego aśramu, w którym mieszkałam. Kiedy odjechał, zrobiła się absolutnie czarna noc. Naraz się zorientowałam: "Jeju! Przecież ty wysiadłaś dużo, dużo za wcześnie!" Szłam sobie godzinę czy więcej do tego mojego aśramu i zastanawiałam się, czy idę w dobrą stronę. Wydawało mi się, że w dobrą, że powinnam schodzić jeszcze w dół. To są chwile, w których w człowieku coś się otwiera, pojawia się ta moja prawdziwa istota. To absolutnie zagubione dziecko, które już nawet nie ma siły się bać. Po prostu jest i koniec. I to jest właśnie to.

Jak spotkanie z Mistrzem?

Chyba nie będę oryginalna, kiedy powiem, że pierwsze Jego wejrzenie, które rzuca na człowieka mówi o Nim wszystko. Jest to postać wielkiego Mistrza. Już miałam do niego ogromny szacunek, nim Go poznałam osobiście. Poprzez nauczycieli, poprzez książkę, poprzez praktykę jogi. Ale w momencie, kiedy spojrzał na mnie, to ja poczułam, że On o mnie wie wszystko i mnie lubi, kocha. Może to są za wielkie słowa. Rozumie mnie i poprowadzi dalej. Nie wiem, może to moje wyobrażenia. Nie było w tym wejrzeniu ani "zaufaj mi", ani "dobrze, że tu jesteś" - nic. Po prostu "ja jestem - teraz ty tu jesteś - zobacz, co z tego wyjdzie".

Praktyka pod okiem Mistrza?

Byłam znowu mile zdziwiona, że nie była to (to jest tylko moje doświadczenie) tylko walka z sobą i z ułomnością ciała, ale to była bardzo mądra nauka. Nauka uważności, precyzyjnych detali asany. To było rozbieranie każdej asany na elementy pierwotne, docieranie wręcz do każdej komórki w asanie. Cieszę się, że tak późno dotarłam do Iyengara, że mogłam już z tych nauk skorzystać. Nie był to tylko płacz, ból i walka, tylko mogłam już wynieść nauki, które zostały we mnie. Mogłam słuchać i zapamiętywać rzeczy, które On mówi, a nie tylko walczyć z ciałem o przeżycie.

Kiedy wróciłaś, zmieniłaś swoje życie?

Wtedy się już zmieniło, rzeczywiście. Upadały wszystkie firmy, w których pracowałam. To były ciekawe lata 90. Wtedy musiałam zacząć prowadzić jogę. Kiedy wywróciła mi się ostatnia firma i byłam przerażona, co się ze mną i z moim dzieckiem stanie, byłam już po rozwodzie, zastanawiałam się, gdzie mam pójść pracować. Wydawało mi się już że pójdę pracować jako sprzątaczka do szkoły. Zalegałam z czynszami, odkładałam każdy grosz na przetrwanie, na jedzenie, żebyśmy jak najdłużej mogły przeżyć. Wtedy jeden z moich znajomych, który widział mnie trochę bardziej z dystansu, powiedział "Słuchaj, przecież ty możesz uczyć jogi. Ty to umiesz, przecież ty to już naprawdę robisz. Weź sobie jedną klasę w klubie i zacznij to robić profesjonalnie". Stwierdziłam, że po prostu nie mam wyboru. Od 1995 roku prowadzę zajęcia pod swoim szyldem, jako Ewa Szprenger, zarejestrowana działalność gospodarcza.

Pierwsze zajęcia?

Pierwszych zajęć pod moim szyldem nie pamiętam, ponieważ to byli ciągle ci sami ludzie, którzy przychodzili do klubów osiedlowych, w których uczyłam. Pamiętam natomiast moje pierwsze nauczanie jogi, moją pierwszą lekcję, którą poprowadziłam samodzielnie. Było przedziwne. Chodziłam do pana Szneidrowskiego, nie wiem - drugi rok bodajże. Zajęcia były w piątki. Nauczyciel pytał "Będzie Wielki Piątek - czy przyjdziecie?" Wszyscy powiedzieli "Tak, oczywiście". Przyszliśmy tylko on i ja. Powiedział: "Dobrze, to teraz ty prowadzisz." Zamarłam. Stwierdziłam, że jesteśmy sami, więc nie muszę się wstydzić. I po prostu zaczęłam robić własną praktykę, mówiąc to, co robię. To była moja pierwsza lekcja. To było cudowne, świetne doświadczenie. Dzięki Gieniowi za to, że mi to kazał zrobić, bo ja bym się w życiu nie odważyła.

Pamiętasz jeszcze jakąś ważną sesję?

Tak, kiedy wróciłam z kursu TKKF z dyplomem, Olek Kaczmarek zwerbował mnie do prowadzenia jogi na kursach letnich. Pojechałam i tam doznałam rzeczy absolutnie niesamowitej. Po raz pierwszy prowadziłam grupę. Stanęłam twarzą do ludzi, ja sama z tej strony, oni wszyscy z tamtej. Ja zawsze stałam z tamtej strony! Miałam o tyle łatwiej, że pracowałam pięć lat na uczelni jako wykładowca. To mi bardzo dużo dało, ponieważ byłam osobą bardzo nieśmiałą. Pamiętam, jak przygotowywałam się do mojego pierwszego wykładu na uczelni. To był trudny przedmiot - mineralogia i petrografia, gdzie były wzory długie na całą linijkę. A ja to musiałam nie dość, że wiedzieć, ale jeszcze powiedzieć. Wyjść przed grupę 100 osób, (mając dwadzieścia parę lat) i to mówić. Kiedy się przygotowywałam do tego pierwszego wykładu to była droga przez mękę, łamanie mojej nieśmiałości, uczenie się mówienia, głosem, który ktoś będzie słyszał, (a nie tylko po cichutku dla siebie, tak żeby słyszeli tylko najbliżsi), stanięcia twarzą do innych osób. To mi się przydało, kiedy musiałam poprowadzić te pierwsze lekcje u Olka. Było to środowisko ludzi, które trochę znałam, ponieważ sama w klubie korzystałam z bardzo wielu zajęć. Czułam się wyróżniona, zaszczycona (i to niesłusznie), że teraz ja mogę tu czegoś uczyć. Na tych warsztatach doznałam rzeczy cudownej. Jedną z uczestniczek zajęć była młoda dziewczyna, studentka, piękna i zgrabna, ale z przykurczem mięśni twarzy, które oszpecały jej buzię. Była dość sprawna, wykonywała ćwiczenia i w trakcie świecy -akurat widziałam w tym momencie jej plecy -przez jej kręgosłup przebiegła jakby błyskawica, świetlisty wąż. W tym momencie ona raptownie wyszła z pozycji, chwyciła się za twarz i powiedziała, "Ojej, puściło". I puściło, rzeczywiście. To był bardzo spektakularny cud jogi, tym bardziej, że widzieli to wszyscy inni, nie tylko ja. W moim życiu doświadczałam różnych cudów, kiedy byłam sama. Było to dla mnie tak oczywiste i normalne, ale kiedy zaczynałam to opowiadać innym, to niedowierzanie innych zbijało mnie z nóg i w zasadzie przestałam o różnych cudach opowiadać. Opowiadam je wyjątkowo i tylko wyjątkowym osobom. To jest bardzo osobiste doświadczenie. Ale to wydarzenie, wówczas na tej sali, tak mnie podkręciło, że robię coś dobrego, że mogę to robić. To była taka moja promesa "Możesz uczyć". Myślę, że również moją promesą były moje wypadki, niedostatki ciała, że starałam się być uważna na kontuzje innych. Jeszcze wcześniej, jeżdżąc do Sławka czy gdziekolwiek musiałam mówić o moich problemach, o tym, że czwarty krąg szyjny złamany, że zniszczone kolano bezpowrotnie, że są momenty, kiedy ja czegoś po prostu nie zrobię. Ale przy mądrych nauczycielach, mogłam iść dalej. Wiadomo jaka jest metoda Iyengara, że szanuje bolączki, kontuzje człowieka i potrafi go wyprowadzić z nich. I chwała jodze za to, ponieważ ja stanęłam na nogach nie tylko psychicznie, ale również fizycznie.

Wróćmy do chronologii. Zaczęłaś prowadzić zajęcia….

Tak, wtedy mieszkałam w Bydgoszczy, gdzie prowadziłam zajęcia. Tylko w Bydgoszczy, przez wiele, wiele lat tylko w Bydgoszczy. Okazało się, że mogę się utrzymać z uczenia jogi, co było dla mnie absolutnym cudem i zaskoczeniem, ponieważ moja fascynacja, moja pasja stała się moją profesją. Ja mogłam robić jogę i utrzymywać się z tego! Oczywiście to nie było takie bardzo łatwe. Ale był ogromny zastrzyk energii, że mogę na przykład odejść z jakiejś pracy, której nie chcę robić. Nie jestem do niczego zmuszana.
Potem na jakimś obozie, gdzie prowadziłam zajęcia, chyba też jeszcze z ramienia Klubu radiestetów, poznałam dziewczynę z Tucholi i przez jakiś czas prowadziłam wyjazdowe zajęcia w Tucholi. Potem przyjechał do mnie ktoś z Torunia i ściągnął mnie do Torunia. Zaczęłam dojeżdżać na zajęcia 60 km do Torunia. A potem życie tak mi się ułożyło, że zamieszkałam w Toruniu i zaczęłam dojeżdżać do Bydgoszczy. W drugą stronę też tylko 60 km. Przez rok prowadziłam, czy troszeczkę dłużej, zajęcia we Włocławku, też tylko 60 km.

To była Twoja ekspansja? Chciałaś żeby w tych miastach rozwijała się joga, czy ta joga pukała do Ciebie i mówiła "chodź do Włocławka"?

Zawsze ktoś mnie wyciągał. Nie jestem dobrym organizatorem. Nie jestem dobrą businesswoman. Biorę tylko to, co do mnie przychodzi. Może całe szczęście? Zawsze ktoś mnie ściągnął, ktoś zadzwonił, ktoś mi zorganizował. Wtedy przyjeżdżałam, bo uważałam, że warto. Warto się potrudzić, nawet dla 10 czy 20 osób pojechać.. To generalnie jakoś tak się stało, że miałam ochotę, żeby się joga rozprzestrzeniała, żeby inni mogli poznać to, co ja poznałam i co mnie pomogło. Pomogło wyciągnąć się z takiego marazmu, chorób, że no zobaczcie! Weźcie to! To działa! To nie są tylko słowa w książce, ja tego doświadczyłam. Dotknij tego też sam. Wystarczyło, że tu i ówdzie jakaś osoba powiedziała, że to działa - samo to było ogromną satysfakcją.

Wyjeżdżałaś potem do Indii?

Tak, już tylko do Puny, do Iyengara. Na jednym z tych wyjazdów poczułam się niezauważona, marna, "a po co ty tu przyjechałaś?" Po powrocie z tego kursu ktoś mnie zapytał "Czego nauczyłaś się tym razem?". W tym momencie uświadomiłam sobie, że nauczyłam się bardzo ważnej rzeczy: pracy tylnej nogi w pozycjach stojących. To już były tylko miesięczne pobyty w Indiach, ale praktyka dwa razy dziennie, wiadomo jaka - intensywna. No i to poznawanie Indii dalej. W sumie w Indiach byłam cztery razy, chociaż chciałabym jeździć tam co roku. Kiedyś bywałam częściej, od paru lat nigdzie nie jeżdżę, zajmuję się materią;-)).

Praktykowało Ci się dobrze u Gity, Gurujjiego czy u Prashanta?

Z Prashantem miałam jedną lekcję, więc nie mogę powiedzieć, że doświadczałam jego nauki. To było raczej takie pierwsze zderzenie. Przeważnie praktykowałam u Gity. Pokochałam ją całym sercem. Ją i jej nauczanie. Iyengar przeważnie był obecny na tych zajęciach, gdzieś z boku ćwiczył, czasami włączał się do tych zajęć, uzupełniał, poprawiał, krytykował, czasem przejmował pałeczkę i coś spontanicznie wyjaśniał. To były wspaniałe chwile. Wtedy odnajdowałam tego Iyengara z Rishikesh. Z Jego ogromną wiedzą, mądrością i z tym boskim rentgenem w oczach, którzy prześwietlał człowieka i widział, co Ty możesz zrobić, a czego nie waż się! Idź w tym kierunku, ale broń Boże w tamtym! To były cudowne nauki.

Czy jeszcze praktykujesz coś oprócz jogi?

Ha! Uprawiam ogród, który jest jednocześnie moją ogromną pasją i medytacją.
Przypowieść hinduska mówi: chcesz być szczęśliwym przez chwilę - zjedz ciastko, chcesz być szczęśliwym na dłużej - ożeń się lub wyjdź za mąż, chcesz być szczęśliwym całe życie - zostań ogrodnikiem.
Samo dotykanie przyrody - ziemi i roślin jest dla mnie magicznym zjawiskiem. Czuję się wtedy częścią tego wszystkiego, a jednocześnie ciągle oderwana. Tak, jak rośliny są wręcz przywiązane do ziemi, tak, jak zwierzęta są częścią przyrody, tak, jak ziemia jest w całości , tak my jesteśmy bardzo związani z przyrodą. A jednocześnie zaczynamy odchodzić w sferę umysłu, oddalać się, obudowywać się jakąś materią coraz mniej naturalną. Ten powrót do ziemi, powrót do dotykania ziemi, roślin, kamieni jest dla mnie wielką medytacją. Na przykład grabienie liści. Widzisz, ile mam tutaj drzew, które są piękne kiedy mają liście i są piękne kiedy ich nie mają. Ale w międzyczasie te liście trzeba zagrabić. Wykonując tysięczny i pięciotysięczny ruch grabiami wpada się w trans, w taką medytację. Wykonujesz jakąś pożyteczną pracę. Uruchamiasz ciało, męczysz się. To jest bardzo męczące. Przestajesz myśleć o czymkolwiek innym, tylko jesteś Ty, grabie i liście. To są piękne chwile. Nawet nie wiesz jak mija godzina, dwie, trzy, zapada zmrok i czas wracać do domu.

Autorytety?

Zawsze byłam osobą poszukującą Mistrza. Zawsze chciałam mieć Mistrza i szukałam go. Oczywiście Iyengar. To jest wyjątkowa postać. Absolutnie jest i do końca będzie moim Mistrzem.
W praktyce jogi bardzo ważna i bliska memu sercu jest Gabriella. Z nią chyba miałam najczęstszy i najbliższy kontakt jeżeli chodzi o metodę Iyengara. Bardzo do mnie przemówiła.
Gabriela jest kobietą, Europejką. My wywodzimy się z tradycji śródziemnomorskiej. Ona przekazuje tę jogę już przez filtr Europejki i kobiety. I to już jest coś. Poza tym Gabriella ma niesamowicie precyzyjny, syntetyczny umysł. Jest fizykiem z wykształcenia, ma doktorat z fizyki. Ma ogromną jasność, jeżeli chodzi o nauczanie i uczenie uczenia. Zawdzięczam jej bardzo dużo.
Kiedy uczyłam się różnych innych rzeczy, byli moi nauczyciele: od reiki, od aromaterapii itp. ale byli to tylko nauczyciele - jak się później okazywało. Podróżując po Indiach również szukałam Mistrza. Chciałam usiąść u stóp Mistrza, zamknąć oczy i powiedzieć: "Teraz jestem, teraz Ty coś ze mną zrób." Okazywało się, że tego Mistrza ma się w sobie. Szukając go daleko, ma się go w sobie. Nie chciałabym, żeby to zabrzmiało jako zarozumialstwo, ale czuję się przepojona tym Mistrzem, tym największym, tą światłością, naturą, przyrodą - jakkolwiek by to nazwać - Bogiem. Nie chciałabym używać żadnego słowa, ale staram się być na to otwarta. Czasem wychodzi.

Czego chcesz nauczyć swoich uczniów? Co chcesz im przekazać?

Prawdy, jakiejś wielkiej Prawdy, jakiegoś odczarowania tego kłamstwa, tych wszystkich naleciałości, które człowiek nakłada na siebie,. Stania się bosym i nagim przed tym Największym, który jest przed nami. Staram się nauczyć ludzi odrzucać te pozory, skorupy, ułudy, to wszystko, co ciągniemy za sobą. Staram się, żeby poczuli to prawdziwe jądro w sobie, kiedy stają bosą stopą na macie i kiedy po raz setny, trzy setny robią triconasanę. Żeby poczuli jedność, żeby wrócili do siebie, żeby poczuli, że to nie jest tylko ruch i sprawa fizyczna, ale żeby odnaleźli siebie. Tego prawdziwego siebie. Wiem, że metoda hatha jogi to robi, że uzdrawia, że leczy, że pomaga człowiekowi zatrzymać się w tym biegu, osadzić, spojrzeć na wszystko inaczej, pokierować swoim życiem mądrzej. To wszystko, co jest napisane w mądrych książkach - wiem, że to jest prawda i chciałabym, żeby ludzie tego też doświadczyli.

Na początku joga była dla Ciebie wychodzeniem z trudnych sytuacji. A czym jest teraz?

Praktyka się zmienia. Ale mimo wszystko cały czas jest tym samym, czyli praktyką i docieraniem gdzieś głębiej, wyżej, dalej.

Miałaś kiedyś taki kryzys, że mówiłaś sobie "zostawiam to, zajmuję się czymś innym"?

Nie. Chyba nie. Joga była dla mnie tak ważna, że zawsze do niej wracałam. Nawet jeżeli usiłowałam robić coś na poboczu, nauczyć się czegoś nowego, to okazywało się, że przecież to samo daje mi joga. Nie muszę szukać gdzie indziej. Wszystko, co dobrego doznałam w życiu i nauczyłam się, przyszło z jogą. To jest tak jakby wszystkie inne nauki opisywały to samo, tylko trochę inaczej. Joga była dla mnie i jest nadal ciągle najważniejsza.

Joga - pierwsze skojarzenie - czym jest?

Pełnią.

Gdybyś mogła praktykować tylko trzy pozycje, które byś wybrała?

Ardha-Ćandrasana, Sarvangasana, Halasana. To jest bardzo trudy wybór! Dlaczego ja uwielbiam Ardha-Ćandrasana? Kiedy zaczęłam ją praktykować, odczułam ogromną ulgę w dolnej części kręgosłupa. Miałam kiedyś pękniętą kość ogonową. Ta pozycja przyniosła mi ogromną ulgę w dolnej części kręgosłupa. To było pierwsze fizyczne, namacalne doświadczenie. Oczywiście, kiedy już byłam ją w stanie zrobić;-) Teraz doceniam ją coraz bardziej. Jest to być może trudna pozycja. Musi być bardzo zharmonizowana. W tej pozycji chcąc pójść dalej nie możesz szarpać ciałem, nie możesz robić czegoś na siłę. Musisz złapać absolutną równowagę, harmonię, balans i pamiętać o wszystkich elementach. Stąd ona zmusza do niesamowitej koncentracji, odpadają wtedy wszystkie inne myśli. Myślisz o tym: stopa skręcona, udo skręcone, kość ogonowa i nie możesz przenosić uwagi z części ciała na inną część, ale być obecną równocześnie we wszystkich. Inaczej stracisz równowagę. Po prostu się przewracasz. Pozycja staje się fizyczna, nieudolna.

Która asana na początku sprawiała Ci największy kłopot?

Wszystkie!;-) Pamiętam pierwszą supta-virasanę, kiedy u Sławka robiliśmy ją na płasko rozłożonym kocu, bez wałka, bez poskładanego koca - to była masakra. Masakra. Leżałam w tej pozycji i łzy spływające mi z kącików oczu wpływały mi do uszu. Miałam uszy pełne łez, nie miałam odwagi, śmiałości wyciągnąć sobie tych łez z uszu. Leżałam i płakałam cicho, żeby nie łkać, żeby Sławek tego nie usłyszał. Kiedy wolno już było się podnieść i był skłon do przodu, Sławek podszedł, dotknął palcem mojego bolącego miejsca w kręgosłupie i powiedział "tu boli?". Wtedy poczułam, że Sławek jest wielki. Bolało właśnie w tym miejscu.

Kiedy się nauczyłaś supta-virasana? Kiedy przestało to sprawiać Ci trudność?

Nie wiem! Ćwiczyłam, ćwiczyłam i ćwiczyłam. Siadałam w tej pozycji ze łzami w oczach. Potem, kiedy zaczęłam ćwiczyć u nauczycieli gdzie używało się podpórek, no to poszło łatwo. Można było je obniżać i pozycja stała się przyjemna. Od czasu do czasu kiedy odzywa się moje kolano (mam zerwane jedno ścięgno krzyżowe) nie mogę tej pozycji robić. Po prostu kolano nie znosi tej pozycji. Ale przy okazji mogłam nauczyć się mnóstwa wariantów odblokowujących kolano, rozciągających wewnętrzną stronę kolana itd. W ogóle jestem bardzo wdzięczna - nie wiem komu - Opatrzności, za wszystkie moje choroby, kontuzje, wypadki, ponieważ nauczyły mnie mądrego podejścia do jogi i wyciągania aspektów leczniczych.

Rozumiem, że lubisz ten aspekt terapeutyczny?

Siłą rzeczy musiałam wchodzić chwilami bardzo głęboko w ten terapeutyczny aspekt, żeby sobie nie zrobić krzywdy. Poznałam co to jest na własnej skórze. Miałam okazję parę razy obserwować medyczne klasy prowadzone przez Iyengara. Byłam zaszokowana ogromną uważnością na człowieka Iyengara i Jego asystentów. Ta ogromna dbałość i jasność, co ten człowiek może , a czego nie powinnam robić. Sama pamiętam moje doświadczenia, kiedy będąc w Punie solidnie się rozchorowałam. Miałam dość intensywne porażenie słoneczne. Długo leżałam. Kiedy po dwóch tygodniach wróciłam do Gity i opowiedziałam jej, co się ze mną dzieje, Ona zaserwowała mi medyczne asany, warianty świecy z podpórkami pod pewnymi częściami głowy. Ustąpiły wszystkie moje dolegliwości: szumy w uszach, zawroty głowy. A byłam przekonana, że się tego nigdy w życiu nie pozbędę, że to będzie trwały efekt po porażeniu. Natomiast wyszłam z tego - ja wiem - w ciągu tygodnia, dziesięciu dni, w sposób absolutnie cudowny. Kontakt Gity ze mną był wtedy niesamowity. Ona układała mnie w pozycji i pytała "co czujesz teraz?", "co czują twoje oczy?", "czy czujesz, że oczy idą w głąb, czy czujesz ucisk w oczach?". Zmieniała delikatnie ułożenia tych pomocy i dopytywała się, jak ja to czuję. Była mistrzynią w tym. A ja czułam się absolutnie bezpieczna i korzystałam na tym. Zdrowie mi po prostu wracało.

Jak czujesz - do jakiego miejsca teraz Cię joga doprowadziła?

Tu. (ruch ręką dookoła). Tu mnie doprowadziła joga.

Jakiś cel?

Chciałabym już nic nie chcieć. Byłoby mi z tym jak najlepiej. Ale materia mi się wciska. Tym bardziej, że obudowaliśmy się tym ogromnym domem i to ma swoje wymogi. We mnie są jakby dwie osoby. Jedna - absolutnie ascetyczna, która chciałaby mieszkać w grocie, w jednej szacie, z jednym kubkiem, z jedną miską na ryż i koniec, i to byłoby piękne. A druga chciała mieć ten dom.

Mówisz o tym, że chcesz robić weekendy z jogą w tym pięknym domu.

Tak. Chcę się dzielić jogą z innymi i stąd jest ta idea. Wynajmuję bardzo ładną salkę w szkole (podstawowej), ale to jest cały czas wynajmowanie salki w szkole. Ten dom, to było moje marzenie i właśnie je zaczęłam realizować
Dla mnie jest ważny kontakt z ludźmi, którzy praktykują jogę. To nie jest tylko to, że ja przyjdę na lekcję, poprowadzę lekcję, wyjdę i koniec. Zawiązują się przyjaźnie na takim zupełnie innym poziomie niż zwykłe znajomości. Chcemy się spotykać. Trudne jest spotykanie się w wynajętej sali. Trudne jest spotykanie się w mieście w kawiarni. Czasem nawet trudne jest spotykanie się u kogoś w domu, gdzie są zupełnie inni ludzie, inne energie. Tutaj jest takie miejsce do spotkań. Tu praktykujemy jogę, tu siadamy sobie na tarasie czy przy kominku, robimy sobie jakieś jedzenie, są rozmowy, piękne, wesołe, smutne, ludzie tu się mają szansę odnaleźć, trochę inaczej niż w swoim środowisku.
To są bardziej prywatne zajęcia, tylko w soboty. W tej chwili wykańczamy górę i myślimy o tym, żeby zacząć prowadzić, warsztaty weekendowe. Warsztaty, na których będziemy, mówię trochę w imieniu Jurka, (mąż) uczyć, nie tylko jogi.
Jurek długo już zajmuje się Eneagramem. Wiedza eneagramowa jest niesamowicie użyteczna.
Daje człowiekowi wiedzę, która pozwala zrozumieć siebie i innych. Mnie, jako nauczycielowi jogi to daje bardzo dużo. Jeżeli miałam jakiś problem z uczniem - jakikolwiek - czy jest to osoba zbyt wycofana, czy jest to osoba zbyt agresywna, zazwyczaj denerwowałam się, nie wiedząc jak do tej osoby dotrzeć. Teraz, kiedy umiem sobie wyjaśnić, że ten typ "tak ma" łatwiej mi jest postępować z tymi osobami. Łatwiej mi docierać do nich, łatwiej zrozumieć.

Unikamy łączenia jogi z religią. Jak Ty postrzegasz jogę?

Myślę, że to jest zagadnienie bardzo indywidualne, do rozstrzygnięcia dla każdego. Dla mnie ta droga jest dla mnie wystarczająca. Z urodzenia jestem katoliczką - wiadomo. Potem odeszłam od praktyki z różnych powodów. Kiedy się zetknęłam z jogą, wydawało mi się że zupełnie nie będzie mnie interesowała sprawa filozofii, że biorę tylko fizyczność. To się oczywiście nie udało. Gdzieś tam prędzej czy później dotknie się Najwyższego. No i całe szczęście.
Myślę, że każda z tych filozofii, z którymi się zetknęłam coś mi wyjaśniła. Gdzieś po drodze miałam kontakt z NLP. Nie mogę powiedzieć żebym była mocniej przy którejś. Mam swoje wyobrażenie Najwyższego i jest w tym mnóstwo aspektów każdej filozofii. Siła rzeczy - ktoś mnie kiedyś wychowywał, a potem uczyłam się tego, potem uczyłam się tamtego. Mnie się to wszystko zgadza.

Jak postrzegasz rozwój jogi według metody Iyengara?

Wydaje mi się, że ta praktyka jest bardzo ważna w Anglii. Byłam na 75 urodzinach w Londynie, gdzie ponad 1000 osób ćwiczyło jogę w jednej sali z Iyengarem. Byłam szczęśliwa, że dostąpiłam tego zaszczytu wyjazdu tam, ponieważ dostaliśmy tylko 10 miejsc.
Praktykę na zachodzie zaczynał w Anglii i dlatego Anglicy urządzili Mu te urodziny w bardzo piękny sposób. Ćwiczyliśmy jogę w pięknym, dużym ośrodku sportowym - Cristal Palace i rzeczywiście było coś tam krystalicznego. Była ogromna sala, na której było 1000 mat, mata położona obok maty. Te maty dostaliśmy od organizatorów. To była moja pierwsza mata do jogi. Sala wyglądała nieziemsko, ponieważ była zasłana dywanem niebieskich mat. Organizacja była rewelacyjna. Zajęcia prowadził Iyengar raz dziennie, popołudniowe zajęcia były w podgrupach, ale ogromnych, kilkusetosobowych. Ja trafiłam do grupy w tej największej sali, ale trochę podróżowałam po tych innych grupach. Byłam ciekawa jak tam Sławek i Konrad (wtedy już byli dyplomowanymi nauczycielami), którzy byli zaproszeni jako nauczyciele i prowadzili pewne bloki zajęć.
Pobiegłam też na zajęcia do pewnej Angielki, gdzie Iyengar tłumaczył skłony do przodu. To było fenomenalne, to było cudowne. Ogromna dawka energii Iyengara, ogromna przygoda, ćwiczenia z tak ogromną ilością ludzi. Czy wyobrażasz sobie salę, gdzie 1000 osób stoi na głowie?

To jest taka energia, że można ją chyba kroić!;-)

Był też piękny spektakl ofiarowany przez uczniów Iyengarowi. Iyengar siedział na podwyższeniu, uczniowie ćwiczyli przed nim. Pozycje były i trudne i łatwe, wszystkie. Mieli kolorystycznie zharmonizowane stroje. Spektakl był niesamowity. Wieczorem był pokaz sztucznych ogni, gdzie na końcu został sztucznymi ogniami wyświetlony profil, słynny profil Iyengara! To było niesamowite.

Byłaś gdzieś jeszcze "za jogą" ;-)

Teraz uświadomiłam sobie, że byłam wielu miejscach, właściwie głównie z jogą. Podróżuję po świecie głównie z jogą. Jeździłam do Gabrielli w Polsce, w Czechach, na Białorusi, do Florencji. U Gabrielli poznałam Amerykanina, który maczał palce w organizacji warsztatu dla nauczycieli jogi w Montanie, w Ameryce. Rozmawiając z nim powiedziałam -"Wiesz, w tym roku będę w Ameryce, mam siostrę w Stanach". On mówi -"Będziesz w Bostonie, przecież to już jest tak blisko, przyjedź na warsztat, który organizuję". Ja mówię -"Nie stać mnie na to, to jest ze dwa tysiące dolarów." On -"Załatwię Ci stypendium, jestem jednym z organizatorów. Pytałem Gabrieli, powiedziała, że warto żeby Ciebie tam wysłać." Pojechałam do Bostonu, byłam u mojej siostry. Mówię -"siostrzyczko, na dwa tygodnie Cię opuszczę," Siostra zgodziła się mówiąc, że Montana jest blisko. Zobaczyłam, że z Bostonu do Montany jest taka odległość jak z Polski do Libanu, a dla nich to jest blisko;-)

Uczą tak samo?

To były warsztaty według metody Iyengara. Uczyła Gabriella oraz dwóch innych nauczycieli: Joga Iyengarowska jest bardzo mocna w Stanach.

A w Polsce?

Myślę, że joga Iyengara znalazła swoje miejsce również w Polsce. Nie wiem, czy inne szkoły będą miały siłę jej dorównać, czy przebić. Stowarzyszenie było potrzebne. To zresztą była sugestia Iyengara, żeby je stworzyć, skoro są już tu ludzie uczący jogi według Iyengara, którzy mają już dyplom Iyengara, żeby jakoś to organizacyjnie pozbierać. Nasze Polskie Stowarzyszenie zrzesza ludzi w taki luźny sposób, nie jest to jakaś bardzo sztywna struktura. I może chwała Stowarzyszeniu za to.

Chciałabyś coś dodać?

Chciałabym pomilczeć.



Toruń, 19.11.2006

Wywiad przeprowadziła i zredagowała: Justyna Moćko
justyna@joga-joga.pl
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Ludzie Jogi
Polecamy
JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi