Bad Karma cz.3
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Bad Karma cz.3

środa, 8 października 2008

Xenia Shayber

Nastąpiła zaiste dziwna jakaś transformacja a skutkiem tejże klimaty mocno indyjskie tego lata mamy i to w Ojczyźnie naszej. Całkiem niezłe okolicznosci do refleksji nad zjawiskiem jakim jest k a r m a. Oddajemy Wam drodzy Czytelnicy ostatni odcinek opowiadania. Dobrej lektury! Wsaniałych wakacji i powrotów! A jeśli kto na indyjskich drogach i bezdrożach bywał i ma chęć podzielić się wrażeniami z podróży zapraszamy do nadsyłania prac: ania@alpprofessional.com Redakcja zastrzega sobie prawo do redagowania nadesłanych tekstów.(ac)

Za każdym razem, gdy przypominał sobie o Nusi, jego serce przepełniały dwa uczucia - troski i wstydu. To pierwsze uczucie wynikało z jego wielkiej miłości do siostry i przeczucia, że opinia jej lekarza, wyrażona w mailu do niego, nie była przesadzona. Wstyd natomiast wiązał się z jego podróżą. Momentami był tak bardzo pochłonięty miejscem, w którym się znalazł, załatwianiem czegokolwiek, otaczającą rzeczywistością, że zapominał o przyczynie, dla której tu w ogóle przybył. Nie umiał nad tym zapanować. Załatwianie czegokolwiek wymagało od niego takiego zaangażowania, że zapominał nie tylko o siostrze, ale także o tak niezbędnej czynności jak palenie.

Ileż wydał już pieniędzy w swoim życiu na różne próby pozbycia się nałogu i wszystkie kończyły się fiaskiem i dodatkowym wyczyszczeniem portfela. A tutaj jego nałóg odszedł tak nagle i nieoczekiwanie, że mogło to nawet być niebezpieczne dla jego zdrowia. Jeszcze się nad tym nie zastanawiał i zastanawianie się nie miało sensu. Od teraz, do końca życia, papieros będzie mu się kojarzył tylko z jednym - z twarzą wciąganego pod pociąg
chłopaka. To wtedy właśnie, gdy ta twarz stanęła mu przed oczami, rozmyślał nad miejscem kolejnego postoju i zapaleniu na peronie. Cóż, Indie niejednego go miały jeszcze nauczyć, a mówiąc ściśle, oduczyć.

Siedział sobie w kąciku, bez ochoty na jedzenie, ani picie, podczas gdy jego współpasażerowie zabierali się do spożywania obiadu. Była już 14 i najwyższy czas, żeby coś zjeść. Niektórzy wyciągali małe metalowe menażki, w których mieli fasolę, placki pszenne i warzywa. Rozkładali sobie całe dania na gazetach, siedząc po turecku na siedzeniach. Brudne stopy trzymali tak blisko misek, jak Europejczyk trzyma serwetkę.
Plackami nakładali sobie do ust warzywa, wycierali nimi naczynia, zagryzali malutką czuszką i czosnkiem. A wszystko popijali dużą ilością wody, wlewanej do ust bez dotykania ich brzegiem butelki. "Cóż za głodny zwierzyniec" - myślał sobie i go mdliło.

Chodzący po pociągu handlowcy proponowali mu gotowe dania w liściach bananowca, różne tłuste przekąski, ale także owoce i orzeszki. Wszechobecny zapach curry,
mlaskanie, bekanie, siorbanie, bądź inne odgłosy przyprawiały go o mdłości. "Jak oni mogą jeść po tym, co się stało z tym biedakiem" - zastanawiał się nad filozofią życia wąsatych współpasażerów, nie mogąc ich zrozumieć. "Bad Karma, cóż za nonsens! I pomyśleć, że to najstarsza cywilizacja na świecie, no może jedna z najstarszych. Jeżeli ta bzdura, bad karma, ma być kwintesencją ich tak długiego jestestwa w cywilizowanym świecie, to ja wolę resztę życia spędzić na polskiej wsi, dojąc krowy." Rozmyślał intensywnie nad olbrzymimi różnicami jakie do tej pory zauważył między Indusami a Polakami. Dzieliła ich przestrzeń równa tej na mapie - tysiące kilometrów przepaści mentalnej, filozoficznej, etycznej. Czy kiedykolwiek zrozumie choć po części znaczenie słów bad karma?

Zaczął myśleć o swojej siostrze. "Co ją tu trzyma, co ją tak fascynuje w tym kraju, że siedzi tu cały czas, a jak przyjeżdża do Polski to tylko na chwilę" - zastanawiał się, czy przyjechałby tu z własnej woli, ot tak na wakacje, żeby pozwiedzać. Na pewno nie. Za żadne skarby świata nie przyjechałby tu dla celów rekreacyjnych. Przypomniał sobie nagle opisy różnych zabytków z przewodnika - były fantastyczne. Taj Mahal, Elora i Ajanta, świątynie Madurai, Ganges w Varanasi - te wszystkie miejsca musiały mieć w sobie jakieś czarodziejskie moce, bo przecież co roku były zadeptywane przez tysiące turystów. Nawet ostatnio wprowadzone wysokie ceny biletów wstępu nie zniechęciły zwiedzających.

Obserwował uciekający za oknem krajobraz, mijał kolejne stacje, mniejsze, większe, pełne ludzi, handlarzy. Cóż za niezniszczalne społeczeństwo. Przemieszczają się w tę i z powrotem, bez względu na niedogodności podróży. "Czy im ten brud nie przeszkadza?" - zastanawiał się patrząc na ohydne ściany wagonu, na podłogę pokrytą resztkami obiadu, na
poplamione koszule wąsatych współpasażerów. Z troską popatrzył na swoje do niedawna czyste ubranie i z przykrością stwierdził, że już nie długo, jeżeli nie zmieni środków transportu, jego kolor pozostanie tylko wspomnieniem.

Upał cały czas dawał mu się we znaki. Wiatraki umieszczone pod sufitem nie dawały chłodu. Z okna, zamiast przyjemnego wiaterku, czuł płynący lepki, gorący podmuch.
Koszula przykleiła mu się już dawno do pleców, czuł, że spodnie szczelnie przywarły do skajowego siedzenia z jednej strony i do jego skóry z drugiej. Co jakiś czas strużka potu płynęła mu po skroniach. Marzył o zimnym prysznicu, ale miał świadomość, że jeszcze przez jakiś czas ta przyjemność go ominie.

Było już około 16, a więc do Madrasu pozostało jeszcze zaledwie trzy godziny.
Wyciągnął z plecaka przewodnik i zaczął czytać rozdział na temat podróży do Pondicherry. Miejscowość ta znajdowała się około 160 kilometrów na południe od miasta, na wybrzeżu wschodnim. Czekała go zatem kilkugodzinna podróż autobusem i miał niestety świadomość, że musi spędzić noc w Madrasie. To go dodatkowo opóźniało, ale nie miał wyjścia.

Otworzył przewodnik na odpowiednim rozdziale. Miał już na tyle dużo doświadczenia, że doskonale wiedział, iż najważniejsze jest wcześniejsze przygotowanie.
Niedopuszczalne jest przyjechać do miasta i nie wiedzieć gdzie się chce zatrzymać. Hotel trzeba znać wcześniej, bo to może człowieka uchronić przed naciągaczami, oszustami lub inną szumowiną.

Hotel należy wybrać w taki sposób, żeby ułatwiał pod każdym względem kolejne poczynania. Jego zamiarem było ulotnić się z Madrasu jak najszybciej i to w dodatku
autobusem. Tak więc interesował go nocleg blisko dworców kolejowego i autobusowego. Przyjrzał się mapie miasta, określił gdzie wysiądzie, gdzie później będzie wsiadał i znalazł to co go najbardziej interesowało - mały czysty i tani hotelik armii zbawienia przy Ritherdon Road. Podobnie jak w wielu innych przypadkach, ten opis nie miał pokrycia w rzeczywistości. Faktem było, że pod pewnymi względami przewodniki się nie sprawdzały.
Trudno było dopasować opis hotelu do jego faktycznego wyglądu. I nie dotyczyło to tylko hoteli. Podobne rozbieżności można było znaleźć w rozdziałach poświęconych restauracjom, sklepom, dworcom i co najgorsze zabytkom. Nad tym każdy turysta ubolewał
chyba najbardziej.

Z jednej strony cieszył się trochę, że nie musiał zwiedzać szczegółowo miejsc, które mijał. Po prostu jechał, a w Madrasie zamierzał tylko trochę się zdrzemnąć. Miało to jeden wielki plus - nie miał szansy rozczarować się danym miastem. Jak bardzo się różnił od pozostałych turystów, którzy od każdej mijanej miejscowości oczekiwali tego, co wyczytali w przewodniku. Kończyło się to najczęściej wielkim rozczarowaniem lub niesamowitą niespodzianką. Jemu wydawało się, że jest przygotowany na obie ewentualności. Ale tylko mu się wydawało.

Pociąg powoli dojeżdżał do Madrasu. Krajobraz zmienił się zupełnie. Zniknęła zieleń, pola ryżowe zajęły wielkie osiedla domów, zbudowanych najczęściej z gliny i
kawałków drewna, papieru i szmat. Pojawiło się więcej samochodów i riksz. Mijane stacje bardziej przypominały miasto. Na niektórych ludzie wysiadali i pociąg stawał się coraz bardziej luźny. Wyczekiwał Central Station. Wiedział, że będzie to ostatnia stacja, a więc nie miał obaw, że nie zdąży wysiąść. Przypomniał mu się dworzec centralny w Warszawie, na którym często bywał, nie tylko dlatego, że jeździł stamtąd do rodziny na południe Polski. Odwiedzał to miejsce, bo coś go tam ciągnęło. Był to dla niego kocioł, istny melanż kulturowy. Utwierdzał się w przekonaniu, że przyrównywanie któregokolwiek miejsca w Warszawie do Azji było z jego strony nietaktem, impertynencją nawet, a przede wszystkim
oznaką kompletnej nie znajomości tego kontynentu.

W końcu pociąg wjechał na stację główną, która niczym nie odbiegała od tej z Bombaju. Brud przykrył tak grubą warstwą każdy centymetr dworca, że nie można było
wyobrazić sobie, jak wyglądał tuż po oddaniu do użytkowania. Na podłogach zalegały kaleki, osmalone, żebrzące dzieciaki biegały w tę i z powrotem. Smród był paskudny. Przed wyjściem z wagonu zawahał się. Ta rzeczywistość go szczerze przerażała.

Gdy tylko postawił nogę na peronie, obstąpili go naciągacze. Krzyczeli jeden przez drugiego, dotykali go spoconymi łapami, a niektórzy nawet ciągnęli w swoją stronę. Były to zapewne największe cwaniury Madrasu - rikszarze, naganiacze hotelowi, szumowiny nie
znające pojęcia przyzwoitości, którym zależało wyłącznie na wyciągnięciu kilku dolarów od białych naiwniaków.

Spokojnie szedł w kierunku, w którym ruszyli inni pasażerowie, mając nadzieję, że zmierza do wyjścia. Nie zwracał na nich uwagi, choć miał wielką ochotę dać któremuś z tych bardziej namolnych po ryju. Jego obojętność trochę zbiła z tropu rozwrzeszczaną zgraję
i niektórzy odeszli od niego, przeczuwając, że się nie nachapią. On szedł spokojnie i był dumy ze swojej cierpliwości. A może to zmęczenie wymusiło jego spokój i milczenie, przecież nie spał całą noc.

Gdy wyszedł z dworca, zauważył, że grupa jego adoratorów skurczyła się jeszcze bardziej. Uznał, że jest to najwłaściwszy moment, żeby pokazać im, że nie jest ani głuchy ani niemy. Krótko, półgębkiem rzucił nazwę hotelu jakby była to przynęta dla wygłodniałych krokodyli. Oni spojrzeli po sobie jakby w ogóle nie zrozumieli. Powtórzył więc jeszcze raz wyraźniej. Znowu spojrzeli po sobie, wszyscy na wszystkich, wzruszając przy tym ramionami, jakby się umówili. Jak na komendę zaczęli kiwać głowami, machać rękami i krzyczeć "closed, sir, closed". Do tej pory nie spotkał się jeszcze z tego typu
naciąganiem, ale czytał dużo na ten temat w przewodniku. Była to metoda bardzo prosta,
polegająca na wmówieniu turyście, że wskazany przez niego hotel jest zamknięty, a następnie zabranie go do dużo droższego, który płaci prowizję od każdej przywiezionej ofiary.

Pokiwał litościwie im głową i ruszył dalej przedzierając się przez tłum. Oni ruszyli za nim i niektórzy już zaczęli przeczące ruchy głowami zastępować cichym potakiwanie
"okay, okay, sir, cheap price".

Następnie zaczęły się targi. Jak się okazało ceny w Madrasie niczym nie odbiegały od tych w Bombaju. Pierwsza cena kursu wartego 50 rupii wyniosła 250. Jednak rikszarze dość szybko przekonali się, że mają do czynienia, mimo porządnego, w miarę jeszcze
czystego stroju, ze starym wyjadaczem. Cena spadła dość szybko i spotkała się z pluciem z niesmakiem na sknerstwo turysty, przeklinaniem pod nosem i zrezygnowanym machaniem rękami. Dość szybko wszyscy dogadali się, który z nich zabiera go do swojej rikszy, tak jakby mieli swoją małą korporację, która zawsze ustala, czyja jest aktualnie kolej. Poszedł za kierowcą do malutkiego pojazdu, w którym wygodnie się usadowił z plecakiem między nogami.

Podróż do hotelu była krótka i nieciekawa. Nie wydawało mu się, żeby Madras był interesującym miastem i mógł kogokolwiek rzucić na kolana, no chyba że ze zmęczenia.
Hotel okazał się tak samo ponury i ohydny jak oglądane z rikszy miasto. Nazywał się Salvation Army Red Shield Guest House i nie miał w sobie nic ze zbawienia, które miał w nazwie. Prawdopodobnie zbawieniem był zawsze dzień wymeldowania się z tej nory. Na szczęście pokój był w miarę tani i czysty, jak na standardy indyjskie. Niestety łazienka była wspólna dla całego piętra i obecność w niej wszystkich gości można było wyczuć z
najdalszego końca korytarza.

Był tak bardzo zmęczony, że nie zwracał już uwagi na brud i zapachy. Umył się, ubrał w czysty tiszert i poszedł spać. Tym razem jego snu nie był w stanie zmącić ani
komar, ani upał, ani furkot wiatraka. Spał jak zabity, nie słysząc hałasu ulicy, która, podobnie jak w całych Indiach, nie kładła się spać, wiecznie coś robiła. Tutaj nie zdarzała się sytuacja rodem z Europy, żeby okolica wyludniała się, miasto stawało się puste, szło spać. Na ulicy, dosłownie wprost na ulicy, ludzie szykowali jedzenie, gotowali, a następnie jedli. Inni handlowali, jeszcze inni prali i prasowali. Przede wszystkim gadali i hałasowali. Indie przypominały wielkie mrowisko, w którym nawet jeśli nie było żadnej roboty, to jego mieszkańcy i tak kręcili się w tą i z powrotem, tak bez celu, dla zabicia czasu.

Z tych właśnie względów wybór hotelu był prawdziwą sztuką. Nie wystarczyło obejrzenie pokoju, to tak naprawdę było mało przydatne, bo były to najczęściej tak brudne nory, że jedna plama lub jeden karaluch więcej nie miał absolutnie żadnego wpływu na wygląd końcowy. Natomiast istotne było sprawdzenie co jest za oknem. Jeżeli ulica, spanie w spokoju w nocy czy też w dzień było wykluczone. Jeżeli podwórko, należało sprawdzić,
wyglądając za okno, czy przypadkiem nie jest to zaplecze jakiejś garkuchni. Najczęściej duże restauracje miały swoje kuchnie częściowo na małych, ohydnych podwórkach.
Chłopcy i mężczyźni siedzieli tam w kucki, niemalże w kopcach cebuli i ziemniaków i obierali warzywa na tony. Nie dziwi to ani trochę, biorąc pod uwagę fakt, że samosa stanowi podstawę jadłospisu porządnego Indusa.

Samosa - największy dziw kuchni indyjskiej. Nie jeden człowiek dawał się skusić jej wyjątkowym, stożkowatym kształtem, zarumienionym ciastem na zewnątrz i wizją
wspaniałego ziemniaczanego farszu w środku. Skuszenie się na ten delikates należało drogo opłacić nie tylko przykrymi doznaniami smakowymi, ale także, i to było znacznie bardziej dokuczliwe, buntem własnego przewodu pokarmowego. Samosa najczęściej była za ostra i za tłusta. Przyprawy dodawane do ziemniaczanego farszu nierzadko były nie zmielone, a
więc dostarczały doznań zbyt spotęgowanych. Dodatkowo ciasto, w którym znajdował się farsz było tak mocno nasączone tłuszczem, że zdawać się mogło, że to wcale nie ciasto, i lepiej nie kusić się tu o dalsze porównania. Tłuszcz, na którym smażyło się samosę był
oczywiście stary, wielokrotnie spalony i właśnie to miało najbardziej tragiczny wpływ na przewód pokarmowy. Tak naprawdę samosę mogli jeść tylko ci, których wnętrzności wykonane były ze stali kwasoodpornej, a kwas żołądkowy miał naprawdę dużą moc. Lub oczywiście Indusi.

To była chyba pierwsza noc, którą przespał w spokoju, nie budząc się i nie majacząc.
Obudził się około 8 rano i poczuł głód. Uznał to za dobry znak. Postanowił wstać, zjeść coś cywilizowanego na mieście i wyruszyć w dalszą drogę.

Cywilizowanym śniadaniem były herbatniki Marie Gold i kola. Po ostatnim wyleczeniu tym globalistycznym softdrinkiem pokochał go szczerze i postanowił pić jak
najczęściej. Nie było to trudne, ponieważ była to ta rzecz w Indiach, którą można było kupić zawsze i wszędzie. Argumentem za, poza dostępnością, była jeszcze cena - złotówka za szklaną butelkę - oraz właściwości lecznicze. W domu nie ruszyłby koli gdyby nie był na kacu. W takich przypadkach kola naprawdę była doskonała. Lecz jako napój nie istniała w jego jadłospisie. Zdał sobie sprawę, że jego bycie w Indiach musi być zatem takim
permanentnym kacem.

Śniadanie wpłynęło na tyle dobrze na jego samopoczucie, że wygląd dworca autobusowego nie załamał go kompletnie, choć podłamał jego poczucie estetyki, już i tak bardzo nadwątlone. Przybył tam rikszą i wysiadł z niej wprost na środku wielkiego klepiska,
które stanowiło dworzec. Budynek z kasami biletowymi przypominał szalet miejski, a więc nawet do niego nie wszedł. Postanowił popytać ludzi. Kilku wąsaczy okazało się bardzo pomocnymi i zabrali go wprost do autobusu, już po części wypchanego pasażerami.

Miał przed sobą 160 kilometrów i biorąc pod uwagę stan pojazdu, czekały go dramatyczne przeżycia. Autobus wyglądał tak, jakby był sprzed drugiej wojny światowej.
Siedzenia były wyściełane skajem, podłoga prostacko blaszana. Okna były pootwierane, ale nie dawało to ulgi w tym upale. Tablica rozdzielcza kierowcy nie miała nawet prędkościomierza. Drążek zmiany biegów był przy podłodze zabezpieczony, prawdopodobnie przed wypadnięciem, szmatami. Jedyną zadbaną częścią pojazdu był przycisk klaksonu, który wcale nie znajdował się na kierownicy, ale gdzieś z boku.

Powoli autobus zaczął się zapełniać. Gdy wszystkie miejsca siedzące były zajęte, ludzie nadal wchodzili i siadali. "Ale gdzie" - zastanawiał się. Dopychanie polegało na ciągłym ścieśnianiu się już siedzących. W Indiach nie istniało pojęcie miejsc indywidualnych. Ławeczka, na której w Europie usiadłyby dwie osoby, tutaj była okupowana przez cztery. Widocznie Indusi byli szczuplejsi. Poza dużą ilością pasażerów, podłoga również szybko została zapełniona dokładnie, do ostatniego centymetra. Wszędzie poustawiane były paczki, walizki, torby, zupełnie jak w pociągu. "Dobrze, że nie ma tu nikogo z kozą" - pocieszał się w myślach, siedząc przy oknie ze świadomością, że na jego miejscu zmieściły by się ze trzy osoby.

Godzina odjazdu planowana na 10-tą już dawno minęła, ale widać było, że nikomu to nie przeszkadza. Nagle do autobusu wszedł kierowca. Był to oczywiście wąsaty Indus z błędnym wzrokiem i niedopałkiem w ustach. Przegląd pojazdu rozpoczął i zakończył na wielokrotnym sprawdzeniu funkcjonowania klaksonu. Pozytywny wynik pozwolił im opuścić dworzec.
Jadąc przez miasto, a później przez przedmieścia, mógł przekonać się, że ulice, podobnie jak w Bombaju, były brudne, zakurzone, pełne ludzi i straganów. Przedmieścia wyglądały biednie i szaro. Tuż za nimi zaczęły się krajobrazy dużo bardziej przyjemne dla oka - pola ryżowe, palmy bananowe i te drugie, których nazwy nie znał.

Szybko przekonał się, że kierowca prawdopodobnie przez całe swoje dzieciństwo marzył o karierze kierowcy rajdowego. Gnał jak szalony, zaliczając wszystkie dziury i oznajmiając swoją obecność klaksonem. Klakson natomiast był głośny jak syrena alarmowa i świdrował uszy głęboko, aż do mózgu. Zasady ruchu na drogach indyjskich były bardzo łatwe. Po pierwsze należało zawsze trąbić - gdy się mijało lub wyprzedzało pojazd, gdy się przejeżdżało koło ludzi lub rowerzystów, bądź też w każdej innej chwili, gdy użycie klaksonu po prostu pasowało do sytuacji. Dla tego wariata za kierownicą tych chwil było całkiem sporo. Po drugie należało szybko jechać, ba, nawet bardzo szybko, jak na ten starożytny pojazd. Po trzecie należało wjechać w każdą nierówność i dziurę na drodze, bo to miało dobry wpływ na resory i zbawienny na kondycję pasażerów - nie zasypiali w żadnej niewygodnej pozycji. I wreszcie po czwarte - nikt na nikogo nie krzyczał. Mimo, że jeździli okropnie, kierowcy odnosili się do siebie miło i często pomagali sobie w sposób taki sam jak gdzie indziej na świecie - mrugali światłami, gdy nadszedł najlepszy czas na wyprzedzanie. "Zaskakujące" - myślał, gdy zdał sobie sprawę z ich wielkiej kultury, "to w takiej cywilizowanej Europie, czyli Polsce, zdarzają się mordobicia za zajechanie drogi, a tutaj taki spokój, niewiarygodne" - znowu miał to samo uczucie, które poznał w pociągu po śmierci chłopaka - uczucie niezrozumienia kultury, według której ludzie żyli wokół i dobrze się mieli.

Po pięciu godzinach w końcu dotarli do Pondicherry - miasta utrapienia, które na zawsze miało wpisać się w jego pamięć i duszę. To tutaj właśnie, w którymś szpitalu jest jego siostra. Wjeżdżał do niego z drżącym sercem, mając świadomość, że jest mu obce i jedynym punktem stycznym jest jego ukochana Nuśka. Czasami zastanawiał się czy dla kogokolwiek innego byłby zdolny tak się poświęcić. Przecież te kilka dni w Indiach kosztowały go więcej zdrowia niż cokolwiek w życiu.

Miejsce, do którego właśnie dojeżdżał było prawdopodobnie jedyną francuską pozostałością po kolonialiźmie w Indiach. Miasto charakteryzowało się przede wszystkim wyjątkowym układem ulic, wspaniałą kuchnią, wodą i piwem, dobrymi hotelami, noszonymi przez policjantów kepi, flagami francuskimi gdzieniegdzie zatkniętymi na dachach francuskich szkół, a dodatkowo Indusami mówiącymi po francusku. Te wszystkie zalety Pondicherry wyczytał w przewodniku i byłby w nie uwierzył, gdyby nie przywitał go obskurny dworzec autobusowy, niczym nie różniący się od innych w całych Indiach.

Autobus leniwie wtaczał się na plac główny dworca. Wszystko było zatopione w kurzu. Autokary reprezentujące sobą jakąś podklasę stały na nieistniejących stanowiskach, gdzie popadło, tworząc tak niesamowity bałagan, że cały dworzec jawił się jak jakiś koniec świata. Jak tylko wjechali na plac, autobus został otoczony biegnącymi za nim truchtem taksówkarzami i rikszarzami. Schemat ten sam, co zawsze - porwania zmęczonych turystów wprost z autobus, żeby sprzedać im tą samą śpiewkę co zawsze - hotel spalony sir, znam bardzo ładny inny. "Że też są jelenie, które kupują te teksty" - zastanawiał się i dumny był z tego, że jego naiwność ustępowała miejsca obeznaniu i doświadczeniu.

Gdy już się zatrzymali, poczekał kilka minut, aż wszyscy wysypią się z autobusu.
Biorąc pod uwagę stopień upakowania, trochę to trwało. Na sam koniec wysiadł on. Jeszcze zanim jego noga dotknęła ziemi, jego ramion dotknęły spocone ręce naganiaczy. Te same teksty co zawsze, te same gesty i te same sposoby, aby naciągnąć biednego podróżnika na dolara bądź dwa.

Nie miał zbytnio ochoty na targowanie się, był za blisko celu, aby pozwolić sobie na jakiekolwiek opóźnienia. Złapał pierwszego z brzegu mocno za ramię, pokazał skrawek papieru z napisaną nazwą szpitala i ulicy, przy której się znajdował i po otrzymaniu potwierdzenia przyjęcia kursu, poprzez skinięcie głową, ruszył za kierowcą.

Wsiadł do rikszy, z której tak jak zawsze mógł obserwować mijane miasto, i pojechał do szpitala, który znajdował się w centrum miasta, niedaleko od Government Square.
Zabudowa miasta znacznie się różniła od Bombaju - wszystko było niskie, schludne, wręcz europejskie. Porządek panował na wszystkich ulicach tym większy, im głębiej wjeżdżał w miasto. Atmosfera także mało przypominała mu Indie. Czuło się dotknięcie ręki Europejczyka, ale nie chodziło tylko o architekturę. Chodziło o ludzi, którzy to miejsce zamieszkiwali. Od razu można było się zorientować, że porządek jest po trosze narzucony Indusom, że nie wynika on z przyzwyczajenia, z ich natury, że jest czymś wyuczonym.

Szpital, do którego jechał, znajdował się w centrum miasta, tuż przy Government Square. Gdy tylko jego riksza wjechała na ten plac, bez trudu odnalazł szpital. Nie było to tak naprawdę trudne. Na trawnikach wokół budynku kłębili się ludzie. Niektórzy siedzieli na trawie, inni na niej leżeli, jeszcze inni leżeli wprost na asfalcie. Widok był straszny. Ludzie nie wiadomo na co czekający.

Gdy wysiadł z rikszy i zbliżył się do trawników otaczających szpital, usłyszał jęki wydawane przez zgromadzone tu tłumy. Mógł też im się uważniej przyjrzeć. Byli to najprawdopodobniej pacjenci oczekujący na wizytę u lekarza. Najwidoczniej gwar i ruch ulicy w ogóle im nie przeszkadzał. Jedni cierpieli wydając jęki, inni siedzieli w milczeniu lub drzemali w słońcu. Nie kłócili się, nie przepychali, widocznie uznali, że starczy miejsca dla każdego.

Szedł między nimi slalomem, omijając ciała śpiących i odpoczywających pacjentów.
Gdy już dotarł do budynku, poszukał izby przyjęć, ale nie mógł jej znaleźć, przecież nie rozumiał żadnego napisu na ścianach. Wszedł do szpitala i postanowił się rozejrzeć.
Wnętrze szpitala niczym nie odbiegało od pozostałych wnętrz w Indiach, w jakich miał do tej pory nieszczęście przebywać. Brud i bałagan. Zastanawiał się przez chwilę, jak odbywa się w takim miejscu leczenie. Jednak, gdy zdał sobie sprawę z faktu, że medyczni geniusze z tego szpitala mają w rękach jego siostrę, przestał myśleć o czymkolwiek i brnął dalej w poszukiwania siostry.
Gdy pokazał kartkę z imieniem doktora i siostry przechodzącej korytarzem pielęgniarce, zabrała go do małego gabinetu, gdzie przy obdrapanym biureczku siedział i coś pisał drobny, ciemny Indus, który na twarzy miał ślad wiecznego uśmiechu Matki Teresy typowego dla ludzi jego fachu w tym zakątku świata. Lekarz spojrzał na kartkę wręczoną przez pielęgniarkę i powiedział "Jej tu nie ma. Powiem panu gdzie ma się pan udać".

Wyszli razem ze szpitala, przedarli się przez kordon ciężko chorych zalegający na trawnikach i chodnikach i dotarli do jezdni, gdzie szybko udało im się znaleźć rikszę rowerową. Zasiadł w niej, robiąc miejsce dla doktora, ale doktor wcale nie wsiadał. Zamiast jechać razem z nim, powiedział coś rikszarzowi, który przyjmował jego słowa wpatrując się w asfalt tak, jakby biały kitel go onieśmielał. Gdy rikszarz kiwnął głową, lekarz powiedział mu "Na miejscu wszystkiego pan się dowie. Do widzenia".

Był przerażony. Jechał we wskazanym wcześniej przez lekarza kierunku z sercem w gardle. Nie miał wyboru, musiał podążać gdzie mu mówili, bez zastanowienia i przekonania czy dobrze robi, czy źle. Zaczął się zastanawiać, dlaczego nie zastał siostry w szpitalu.
"Może już wydobrzała i przenieśli ją gdzie indziej" - myślał.

Lekki wiatr, który omywał jego twarz, nie dawał żadnego chłodu, wręcz przeciwnie - niósł ze sobą smród spoconego rikszarza. Mijane ulice pełne ludzi, straganów i pojazdów atakowały go hałasem. Nie starał się zapamiętać nic z tej drogi. Nie interesowała go.
Wreszcie zatrzymali się przed dużym sklepem z metalowymi walizkami. Nadal siedział w pojeździe nie wiedząc czy to już jego punkt przeznaczenia. Rikszarz odwrócił się lekko do niego i minimalnym ruchem głowy wskazał, że przybyli już tam gdzie mieli przyjechać.

Zszedł z rikszy, zapłacił i wolnym krokiem wszedł do sklepu, w którym siedziało dwóch Sikhów w turbanach. Jeden z nich zaczął w milczeniu mu się przyglądać. Staliby tak długo, gdyby nie kartka z imieniem doktora, którą Sikh wyciągnął z ręki zastygłego w osłupieniu przybysza. Przeczytał, lekko się uśmiechnął i łamaną angielszczyzną poprosił "Usiądź, sir". Z zaplecza przyniósł kopertę, którą mu wręczył "for you". Z jego ust nie schodził lekki uśmiech, ukryty gdzieś w kącikach. To wszystko było jak sen.

Rozwinął papier i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Rozpoznał pismo siostry.
"Kochany braciszku. Cieszę się, że jednak przyjechałeś. Ten miły człowiek przed tobą to mój mąż. Możesz mu zaufać całkowicie. Zabierze cię do naszego domu, gdzie poznasz swojego siostrzeńca. Nic ci nigdy nie mówiłam o mojej tutejszej rodzinie, bo wiedziałam, że trudno będzie ci to zaakceptować. Teraz musisz się do tego przyzwyczaić. Mojego doktora już spotkałeś w szpitalu. To jest bardzo dobry lekarz, ale nie wystarczająco dobry, jak na moją chorobę. Ten list napisałam jak jeszcze miałam władzę w rękach, ale było coraz gorzej. Niestety, będziesz musiał się z tym pogodzić, ale... ja już nie żyję. Został ci tylko mój syn. Kocham cię mocno. Nusia."

Nie rozumiał. Spojrzał na spokojnie uśmiechniętego Sikha, szepczącego "bad karma, sir" i zemdlał.
Wyszukiwarka Szkół Jogi

JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi
Styl Życia
Polecamy