Joga w Indiach i Nepalu 2013 - śladami Buddy. Część V. Trekking, atak na Poon Hill;) Wiktor Morgulec
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Joga w Indiach i Nepalu 2013 - śladami Buddy. Część V. Trekking, atak na Poon Hill;) Wiktor Morgulec

piątek, 7 czerwca 2013

Wiktor Morgulec

Kolejna wyprawa do Indii z Akademią Asan ma bardzo wiele atrakcji: trekking w regionie Annapurny (tzw. Poon Hill Trek), odwiedzenie wszystkich 4 miejsc związanych z nauką Buddy (Lumbini, Bodh Gaya, Sarnath, Kushinagar), wizyta w Parku Narodowym Chitwan, spływ pontonami po rwącej himalajskiej rzece etc. Przedstawiamy piątą część wrażeń Wiktora Morgulca, współorganizatora wyprawy. Trekking

W górę

Z samego rana startujemy autobusem do Nayapul. Nasza 26 osobowa grupa przepakowana w małe plecaczki, jedzie z nami 3 Nepalczyków. Punkt startowy nie zmienił się zbytnio, ale na dole wsi droga, którą w tumanach kurzu, mijają nas jeepy i autobusy- tego kiedyś nie było. Wędrujemy rozjeżdżoną przez samochody, pełną drobnego pyłu drogą - trochę słabo. Spotykamy pięcioosobową grupę Polaków idącą do ABC ( Annapurna Base Camp). Jeden Polak= Jeden Nepalczyk do obsługi.
Po ledwie 3 godzinach docieramy do naszej uroczo zlokalizowanej lodży. Pełen relaks.
Dziś jest nepalski nowy rok. 2069 się kończy 2070 zaczyna. Próbujemy ustalić punkt startowy - nasz główny przewodnik Hum - mówi, że było to powstanie Pashipatunati - dzielnicy Katmandu, gdzie po dziś dzień odprawia się ceremonie pogrzebowe i pali ciała zmarłych. Powstanie miejsca zainicjował jakiś święty pielgrzym i na pamiątkę zaczęto odliczać czas od tego punktu.
Przypominam sobie, jak jeszcze w liceum w jednej z niewielu księgarni z zagranicznymi książkami w Warszawie znalazłem piękny album "Honey hunters of Nepal". Fotografie wykradających dzikim pszczołom miód Nepalczków, balansujących na ręcznie plecionych linach i drabinkach dziesiątki metrów nad ziemią zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Potem film "Himalaya- Caravan" tego samego autora i decyzja zapadła. W 1999 po raz pierwszy polecieliśmy z grupą przyjaciół do Nepalu. Pytam Huma o honey hunters, a on na to, że tam gdzie mieszka wzywa się honey hunters sezonowo i cała wieś jak na zdjęciach Erica Vali z garnkami, miskami zbiera się pod balansującymi w przestrzeni akrobatami. Miód kapie z wysokości. Z jednego miodobrania może być i 50 kg miodu.

Zaczynamy pytać Huma o inne rzeczy. Odpowiada w ujmujący szczery, prosty i mądry sposób. Pochodzi z kompletnie odległej części Nepalu, do jego rodzinnego domu od autobusu idzie się przez trzy dni. Jak mówi ludzie żyjący tam, rodzą się, żyją ciężko pracując i umierają tam szczęśliwi nie mając prądu, telewizji, radia. Hum mówi, jak ludzie we wsi dziwili się, jak do telewizora mieści się tylu ludzi, jak tam wchodzą, do takiej małej skrzyneczki.
Nieszczęście pojawia się, kiedy zaczyna pojawiać się wizja łatwiejszego życia, wygodniejszego życia. Zaczyna porównywanie się, pogoń za innym, lepszym życiem. Hum opowiada o tym, jak wygląda życie, gdzie wciąż ważne jest wspólne działanie i żyje się bez pieniędzy. Jak ktoś chce wybudować dom - zbierają się sąsiedzi i budują wszyscy razem. W miejscach turystycznych takich, w jakim jesteśmy już to wygląda inaczej: trzeba zapłacić za budowę pokoi dla gości, ale dom rodzinny powstaje jeszcze społecznie. Bez wzajemnej pomocy i działania razem nie ma opcji przetrwania. W jego rodzinnych stronach ludzie nie używają pieniędzy, bo ich po prostu nie mają. Później na szlaku zastanawiamy się, kiedy to się zmieniło.
Kiedy był początek obecnej alienacji w "naszych, cywilizowanych" społeczeństwach.
Czy jak pojawiły się maszyny, których nie dało się wyprodukować w ramach skrzykniętej załogi sąsiadów.
I dlaczego do dziś nie wykształcono uczciwego, nowego systemu dystrybucji dóbr w sytuacji, kiedy są tak różne specjalizacje. Tomek opowiada o książce jakiegoś Chińczyka ( Wojna o pieniądz ), gdzie gość opisuje jak od kilkuset lat kilka rodzin poprzez bardzo sprawne zarządzanie pieniędzmi i informacją kontroluje większość światowych wydarzeń i zasobów.
Najbardziej intratnym przedsięwzięciem jest wojna i kryzys. Dzięki niej bankierskie rody Rotschildów i innych od kilkuset lat pomnażają swoje fortuny finansując i kredytując obie strony konfliktu. Nawet sposób wojowania zmienił się na potrzeby bankierskich operacji. Do jakiegoś momentu konflikty wyglądały mniej więcej jak powiada Tomek, a pisze Chińczyk tak: spotykały się 2 armie, strzelały do siebie w bitwie, aż jedna wyginęła. Panowie królowie ustalali, kto ile ma zapłacić karniaka i szlus. Ale z perspektywy pożyczających królom pieniądze banksterów takie relatywnie szybkie załatwienie sprawy nie bardzo było w smak. Bo konflikty były finansowane z pożyczanych przez monarchie pieniędzy. Więc im więcej król pożyczy, tym więcej z procentów zarobią chłopaki. Poprawiono, więc technologie prowadzenia wojen, żeby mogły trwać jak najdłużej. System działa bardzo sprawnie po dziś dzień, nie tylko w odniesieniu do wojny. Jak się król zastanawiał, skąd weźmie kasę, żeby oddać poradzono, żeby zaczął sprawnie ściągać podatki przerzucając de facto koszty wojen na zwykłych obywateli. Profity zbudowały przez setki lat niewyobrażalną potęgę bankierskich klanów, które faktycznie zarządzają tym łez padołem.
Chińczyk opisuje historię konfliktów, wojen, kryzysów, giełdowych krachów ukazując cały proces tej feralnej dla nas akumulacji.

Skąd tu, na blisko 3000 m takie przemyślenia.? Czy to pobyt w tych kilku świętych miejscach pobudził jakieś pokłady, chęć zmiany, poprawy otaczającego nas świata, czy ta wysokość pobudza szare komórki? Tematy wracają i wracają. Szukamy przyczyn, choć gdzieś tam, na koniec wracamy nieustająco do tej samej konkluzji - trzeba zacząć od siebie.

Kolejny dzień ma być zapowiadaną, mecząca wspinaczką po zwanych przez klatką schodową kamiennych schodach do miejscowości Gorapani na 2600 m.
Poprzednia grupa, która była w Nepalu na jesieni i wędrowała po schodach w dół roztoczyła przerażającą perspektywę. Ruszamy rano, pogoda nam dopisuje, jest trochę pochmurnie, słońce schowane. Schody okazują się mniej straszne niż zapowiadany pogrom. Grupa porusza się sprawnie, idziemy rozstrzeleni na ładnych kilkuset metrach. Kilku dodatkowych porterów niesie naszym dziewczynom plecaki. Podejście w słońcu mogłoby być rzeczywiście męczące.
Dzielimy się na trzy zespoły - forpoczta, rdzeń i pilnujący tyłów. Każdemu zespołowi towarzyszy któryś z przewodników. Poza dwoma przewodnikami Homem i Premem towarzyszy nam jeszcze jeden młody Nepalczyk. Ma może ze dwadzieścia lat, nie dźwiga żadnych tobołów, firmowe, miejskie buciki, droga komórka, coś nie pasuje. Po kilku pytaniach okazuje się, że "młody" jak go ochrzciliśmy to syn właściciela. Studiuje biotechnologię w Katmandu, pierwszy raz w życiu jest na trekkingu, ma 21 lat. Trochę opowiada o królu zastrzelonym wraz z całą rodziną kilka lat temu nie wiadomo, przez kogo, za którym wszyscy tęsknią. Rzeczywiście w praktycznie wszystkich mijanych po drodze hotelikach widzimy zdjęcie króla wraz z rodziną. Wdrapujemy się wreszcie do Gorapani. Nasza grupa jest rozstrzelona na sporym dystansie - przeszło godzina różnicy pomiędzy forpocztą i tylną strażą.

2600m jest trochę chłodniej, w naszej lodży pośrodku jadalni zrobiona ze starej, metalowej beczki koza z wężownicą ogrzewającą wodę w prysznicu. Wewnątrz pusto, dwoje białasów: starszy, wąsaty jegomość i grzejąca się przy kozie młoda dziewczyna. Wąsaty sącząc browara zagaja szybko. Sprawia wrażenie rezydenta, przyjeżdża tu regularnie od 7 lat. Powoli nasz grupa schodzi się. Dzień był dość intensywny. Grupa jest zróżnicowana pod względem wieku, krzepy i jakby to dyplomatycznie powiedzieć grawitacyjnego przywiązania do naszej ziemi. A bezpośrednio - im ktoś większy, tym trudniej się wdrapywać. Stopniowo przestrzeń wokół kozy zapełnia się. Wąsaty jegomość zagaja, co i raz, chyba mu tu samotnie. Jest z Norwegii, uczy imigrantów norweskiego. Opowiada, jak zmienia się ta okolica, o nowo wybudowanych drogach, które zupełnie zmieniły otoczenie. Trochę nas to utyskiwanie na te drogi bawi, ciekawe, co by powiedział, gdyby sam targał na grzbiecie każdą najdrobniejszą rzecz. Norweg jest nieprzejednany, zagaduje Huma naszego przewodnika. Hum tłumaczy mu cierpliwie, że tutaj ludzie mają ciężkie życie, droga im je ułatwia, że mogą dojechać do doktora etc. Norweg upiera się przy swoim, tak, że nawet Hum objawia lekkie poirytowanie. Gość przypomina mi znajomych moich rodziców z Francji, którzy w latach 80 definiowali się, jako komuniści i opowiadali kocopały, jaki to wspaniały system i trochę im mina rzedła jak przyjeżdżali do Polski a na półkach ocet i musztarda. Do rozmowy niespodziewanie włącza się siedząca w kącie dziewczyna. Jest z Hiszpanii, podróżuje po świecie od 3 lat, co kosztuje ją średnio 8000 euro rocznie, łącznie z przelotami. Była w Amerykach, Australii, Nowej Zelandii i teraz Azji. Co do budowanych w dolinach dróg uważa podobnie jak Norweg, że to kicha, ale w przeciwieństwie do niego argumentuje to nie tyle degradacją środowiska, co samozniszczeniem ruchu turystycznego. Po rozjeżdżonych przez jeepy, zakurzonych drogach nie da się chodzić i oddychać - więc turyści przesiadają się do pojazdów. Poza tym, że drogi omijają część tradycyjnych szlaków komunikacyjnych, jeśli turyści jeżdżą jeepami i nie korzystają ze znajdującej się przy szlakach infrastruktury - hoteliki świecą pustkami. Szła dookoła Annapurny i po przejściu przez przełęcz prawie połowę drogi można teraz pokonać jeepem w tumanach kurzu. Trochę taki strzał w kolano. Z drugiej strony Hum mówi, że coraz więcej jest turystów z Azji: bogatych Hindusów, Nepalczyków, którzy nie lubią się przemęczać, wolą podjechać jeepem, pstryknąć kilka fotek i do domu. Trzeba pamiętać, że najpierw mieszkali tam ludzie, rolnicy. Potem pojawili się turyści, używając tych samych ścieżek, co lokalna ludność, tubylcy udostępniali swoje domostwa, z czasem zaczęli rozbudowywać swoje obejścia, dobudowywać jadalnie, pokoiki, prysznice etc. Z czasem ścieżki zostały poszerzone w wygodne kamieniste szlaki. Życie przy szlaku, a życie 100 m od szlaku to dwa różne życia. Przy szlaku są pieniądze, anteny satelitarne, wielki świat. Młode, lokalne dziewczyny majstrujące coś przy swoich fryzurach ze śmiechem zaczepiają nas - make up, make up. W tle plazma z MTV. Kilka metrów w bok można żyć wyłącznie z pracy własnych rąk. Każdy kawałek ziemi jest zagospodarowany, uprawiany z mozołem. Co będzie teraz, trudno powiedzieć. Muszą znaleźć jakiś sposób, żeby z jednej strony nie wypłaszać turystów pełnymi kurzu i hałasu drogami, stworzyć jakąś alternatywną strukturę, z drugiej mieć normalną komunikację lokalną.

Norweg po kolejnym browarku zaczyna być trochę uciążliwy. Bełkocze coś niezrozumiale, poklepując przy okazji swoich rozmówców. Przesiadam się na bezpieczną odległość. Męczy, w końcu mówię mu pół żartem, pół serio, że się zachowuje jak norweski trol- śmiejemy się razem, wąsacz luzuje z tym poklepywaniem.

Marija hiszpańska znajoma, jest przeciwieństwem norweskiego trola. Cicha, spokojna, nie poklepuje, ma ciekawe obserwacje ze swoich podróży. Podpytujemy jak tam w świecie. Chcąc nie chcąc rozmowa dryfuje w kierunku dziejących się na świecie niegodziwości. Hiszpanka zanim ruszyła w drogę pracowała jako konsultant finansowy, od podszewki zna wszystkie bankierskie triki. Sytuacja młodych ludzi w Hiszpanii jest dramatyczna. Społeczeństwo podobnie jak u nas wpędzane jest w spiralę niemożliwego do spłacenia, narastającego długu. Lichwa kwitnie. Czas mija szybko. W pokojach dość rześko, za oknem chmury.

Następny dzień zaczyna się wcześnie 4.45- Atak na Poon Hill 3200 m ;)

Jest ciemno i rzeczywiście chłodno około zera. Wyruszamy gęsiego, sznureczek światełek czołówek ciągnie się w dół. Mijamy naszych wcześniej napotkanych ziomków, potem Koreańczyków spotykanych na szlaku. Po chwili budka biletowa. Jest 5.00 rano, kupujemy po 25 Rp bilety wstępu na szczyt. Poon Hill to taki tutejszy Giewont, tyle, że wygląda jak Kopa Kondracka, wejście bez porównania prostsze. Zamiast kosówki rododendrony. Na szczycie stoi zamiast krzyża metalowa wieżyczka i budka z ciepłą herbatą. Jest około 5.30, słońce powoli wschodzi. Zimno, dobra widoczność po kilku chwilach szczyt zapełnia się ludźmi - lekko licząc z 200-300 osób, mieszanka z całego świata. Widok imponujący. Wypijamy kubek czaju, gruppen foto i na śniadanie. Na dole z tarasu naszej lodży widok też znakomity. Jemy śniadanie na zewnątrz z widokiem na Annapurnę i Daulaghiri dwa 8000 giganty.

W dół

Gorący prysznic i w drogę. Mamy do przejścia kawałek w górę na 3200, potem w dół na 2600, gdzie mamy spać. Wygląda niewinnie- wg naszych Nepalczyków to 2h w górę, 3h w dół. Wyruszamy. Pod koniec podejścia na 3200 wychodzimy na grań, chcę założyć okulary i .... orientuję się, że zostawiłem pod prysznicem torebkę z okularami i aparatem. Zostawiam Humowi plecak i na lekko zbiegam w dół do wioski. Szybka wbitka, dostaję torebkę i hajda pod górę znowu 3200. Doganiam naszą tylną straż na grani. Widoki przepiękne, idziemy lekko falującym grzbietem wśród kwitnących rododendronów.
W końcu docieram do rdzenia grupy odpoczywającego przy pięknie ułożonym kopcu kamieni, przyozdobionym tybetańskimi flagami. Robimy yoga - photo - session na kopcu. Każdy wybiera sobie jakąś asanę, w tle powiewające tybetańskie flagi. Bank rozbija Iwonka robiąc z marszu, ślizgiem w butach pełną Hanumasanę. Droga piękna wiedzie grzbietem wzgórz w cieniu rododendronów. Potem mocno w dół, zaczynają się problemy z kolanami, rozdaję 3 bandaże elastyczne, które mam w apteczce, kilka osób ma swoje. Kolana przy schodzeniu to najsłabsze ogniwo. Zaczyna kropić delikatnie deszcz. Ostatni odcinek nieoczekiwanie jest dość stromo pod górę. Docieramy do Tadapani 2600 - nasz nocleg. Jest chłodno i deszczyk kropi coraz bardziej, grupa schodzi się powoli. Ludziska są zmęczeni, ostatnia osoba wchodzi pod dach i zaczyna lać. Dla części grupy był to duży wysiłek.
Do klasyki gatunku przechodzi następująca konwersacja: Gosia wycieńczona ostatnim podejściem wtaczając się pod hotelik zagaduje Basię:
" Gdzie jest ....[bip]....ten Morgulec !
Na co Basia: Jaki Morgulec ?
Na co Gosia: "No Wiktor ...[bip]..."- koniec cytatu.

Zrzucam całą winę za to, że w górach się czasem chodzi pod górę na nieobecnego Krzyśka i zasiadamy razem do kolacji.

cdn

Wiktor Morgulec
www.joga.waw.pl

]Wiktor Morgulec dyplomowany nauczyciel jogi wg B.K.S. Iyengara. Autor pierwszego w Polsce multimedialnego podręcznika do nauki jogi na DVD: "Joga dla początkujących START". Przeszło 10 letnie doświadczenie w nauczaniu zdobywał miedzy innymi w Indiach. W latach 2002- 2004 spędził pół roku w Indiach kształcąc się pod okiem najwybitniejszych nauczycieli metody B.K.S Iyengara w HIMALAYAN IYENGAR YOGA CENTRE w Dharamsala oraz w YOGANGA YOGA CENTRE w Dehradun. Prekursor zajęć jogi dla dzieci w szkole i przedszkolach Montessori w Warszawie. Od 2005 roku prowadzi w ramach Akademii Asan wakacyjne i weekendowe kursy jogi. Współzałożyciel Akademii Asan, szkół: Joga Żoliborz i Joga Politechnika w Warszawie. Organizator wyjazdów z jogą do Indii, Nepalu.

Wyszukiwarka Szkół Jogi

JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi
Styl Życia
Polecamy