Prekursorzy jogi w Polsce - Tomek Lis
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Prekursorzy jogi w Polsce - Tomek Lis

wtorek, 9 stycznia 2007

Justyna Moćko

Dziś wywiad z Tomkiem Lisem. Do tej pory rozmawialiśmy ze Sławkiem Bubiczem, który przywiózł jogę według metody Iyengara do Polski. Był wywiad z Jurkiem Jaguckim, Konradem Kocotem, Leszkiem Mioduchowskim, Ewą Szprenger, Heniem Liśkiewiczem, Marią Stróżyk. Ci nauczyciele zetknęli się z jogą na początku lat ’80-tych. Praktykowali według innych systemów lub z książek i w pewnym momencie spotykali na swojej drodze Sławka lub Gabriellę. Tomek nie zaczynał tak wcześnie praktykować jak pozostali bohaterowie cyklu. Tomek jest prekursorem w różnych dziedzinach około - praktyki: był pierwszy, który wydał czasopismo Joga, swoją książkę "Sadhana". Jako pierwszy zaczął organizować kursy wyjazdowe z jogą i prowadzić Joga-Shop, sklepik z akcesoriami jogicznymi. Opowiada o tym wszystkim i o swojej praktyce. Zapraszamy.

Opowiedz Tomku o Tobie i jodze, jak to się zaczęło?

Z jogą według metody Iyengara zetknąłem się w 1988 roku. Wcześniej praktykowałem poprzez książki, literaturę, która była dostępna na naszym rynku. Takim fundamentalnym podręcznikiem, który zdobyłem, była książka Swami Kuvalayanandy i S.L. Vinekar’a "Joga - indyjski system leczniczy - podstawowe zasady i metody" wydana w 1970 r. Dorwałem ją gdzieś w bibliotece, oczywiście sobie skserowałem i to była dla mnie święta księga, z której czerpałem swoją wiedzę i naukę.
Asany według tej książki wykonywało się tak, że asana trwała 30 sekund, a dwie minuty trwał po każdej z nich relaks. Były takie zabawne historie: ktoś przychodził, osoba praktykująca była bardziej zaspana niż naenergetyzowana i padało pytanie: "Aaaa, Ty jogę ćwiczysz?". "Tak, tak." Zawsze było się takim nieobecnym. Tak też postrzegano joginów.
Przez wiele, wiele lat w świadomości zbiorowej joga kojarzyła się z medytacją, nieobecnością, wpatrywaniem się w jakieś ściany, w sufit itd.
Poszukiwałem nauczyciela. Wtedy zaczęła przyjeżdżać Gabriella Giubilaro do Polski i to był mój pierwszy kontakt z takim prawdziwym nauczycielem. Kiedy w 1988r. byłem na warsztacie z Gabriellą praktycznie rozpoczęła się moja przygoda z jogą Iyengara, która trwa do dziś.

Ale dlaczego zacząłeś się interesować akurat jogą?

To jest ewolucja. W szkole podstawowej bardzo interesowałem się astronomią, nawet publikowano moje artykuły w "Świecie Młodych". Na przedostatniej stronie była wkładka poświęcona astronomii. Ludzie zajmujący się astronomią czy pasjonaci zamieszczali ciekawostki i mnie się też zdarzyło raz czy dwa razy napisać takie artykuły, które zostały zamieszczone. Było to dla mnie bardzo miłe wyróżnienie. To było w 7 lub 8 klasie szkoły podstawowej.
W tym czasie zacząłem się interesować czymś nieuchwytnym, czymś poza materią, wybieganiem wizją w świat transcendencji. To była astronomia. Przez wiele godzin siedziałem na dachu domu bo stamtąd był najlepszy widok na gwiazdy, na niebo. Oglądałem różne konstelacje. To była fantastyczna przygoda odkrywania gwiazd, konstelacji i przy okazji taka wewnętrzna tęsknota za Bogiem, za prawdą, za czymś nieuchwytnym, nienamacalnym. Taka dziecięca tęsknota wyrażana właśnie poprzez astronomię.
Później, w szkole średniej zacząłem się interesować parapsychologią, zacząłem sięgać po literaturę parapsychologiczną. To była kontynuacja szukania, sięgania po coś transcendentnego. Poprzez psychotronikę, parapsychologię dotarłem do jogi jako systemu, który daje różne możliwości poznawcze.
Nie ukrywam, że w tym czasie bardzo pociągały mnie (zajmowałem się parapsychologią) te wszystkie nadnaturalne możliwości drzemiące w ludzkim organizmie - odkrywanie i doskonalenie ich. Ale w międzyczasie joga "wyprostowała" te zainteresowania. Od razu trafiłem na literaturę, w której przestrzegano adeptów, aby tych mocy, które gdzieś w nas drzemią i mogą być poprzez praktykę obudzone, aby ich nie nadużywać, a najlepiej, aby ich w ogóle nie używać. Chęci zostały poskromione. Joga zaczęła we mnie dojrzewać do właściwych wymiarów, do właściwego podejścia duchowego.
Ten pęd do Boga był u mnie tak silny, że w tym czasie wstąpiłem do klasztoru Karmelitów Bosych, gdzie praktykowałem również jogę. Miałem pozwolenie od swojego Mistrza. W tym klasztorze praktykowałem kontemplację, medytację chrześcijańską ale i za ich pozwoleniem praktykowałem jogę.

Czyli najpierw była astronomia, później parapsychologia, później joga a później Karmelici Bosi?

Tak, to był taki proces ewolucji duchowej, gdzie od astronomii poprzez kolejne elementy podstaw naukowych można przejść do duchowości. Wychowywany byłem w religii katolickiej (jak zresztą większość z nas), więc mój pęd w kierunku realizacji duchowości był naturalnie nastawiony na chrześcijaństwo. Oczywiście od razu w formie kontemplacyjnej, bo joga wykształciła we mnie głęboką potrzebę realizacji siebie.
Dążenie do poznania Prawdy skierowało mnie do klasztoru karmelitańskiego, gdzie ważna jest asceza, samotność, pustelnia i jest potrzeba głębokiej modlitwy, kontaktu z Bogiem. Później odszedłem od Zakonu z uwagi na to, że parę elementów nie mogło mi się wewnętrznie "wkomponować" w moją wrażliwość.

Wróćmy do jogi i chronologii.

W 1988 roku jestem już po Karmelitach i trafiam szczęśliwie na Gabriellę. Ona była moim pierwszym, inicjującym mnie nauczycielem.
Gabriella pokazała mi zupełnie nowy wymiar jogi, niż ta, którą znałem z podręcznika Kuvalayanandy. Wtedy dopiero zaczęła się moja przygoda z jogą.
Kiedy tylko Gabriela przyjeżdżała do Polski, ja jeździłem na wszystkie obozy, bardzo wiernie praktykując.
Przyjeżdżała często, praktycznie co roku, a były okresy, że była dwa razy w roku w Polsce.
Była taka grupa ludzi bardzo z nią związanych, zaangażowanych, (ja do tej grupy później dołączyłem) którzy byli bardzo blisko Gabrielli. Taka grupa nauczycielska. To był właśnie Jurek Jagucki, Leszek Mioduchowski, Ewa Szprenger, Konrad Kocot, Maria Stróżyk, Henio Liśkiewicz i inni, którzy nie wiem, czy jeszcze w tej chwili praktykują. Zawdzięczamy jej to, że wykształciła w nas bardzo dobrych nauczycieli.
Gabriella miała taki rozkład dnia, że godzinę-półtorej przed zajęciami praktykowała. W tej praktyce uczestniczyły te osoby, które były tak blisko, często już uczące innych.
Później, na zajęciach asystowali.
To było bardzo cenne, bo praktyka z nauczycielem dawała możliwość wykonywania bardziej zaawansowanych pozycji. Poza tym Gabriella też pokazywała jak pomagać, jak asystować, na co zwracać szczególną uwagę, co jest ważne w danej pozycji. Czyli jak gdyby już prowadziła taki warsztat nauczycielski. Miała wizję prowadzenia od podstaw kursu nauczycielskiego przy okazji kursu dla osób zupełnie początkujących, które przyjeżdżały na jej warsztaty. To było pieczenie dwu pieczeni przy okazji jej przyjazdów.
Te warsztaty trwały bardzo długo, bo praktycznie do 1995 roku, kiedy to przyjechał Faeq Biria do Polski i wtedy się wszystko odmieniło na inną stronę.
W 1990 roku zacząłem uczyć, po 3 latach jeżdżenia do Gabrielli zacząłem uczyć. Tomku, jesteś prekursorem na kilku płaszczyznach: jako pierwszy zacząłeś organizować obozy jogiczne, wydawałeś czasopismo jogiczne, jesteś autorem pierwszej książki o jodze Sadhana i pierwszy zrobiłeś joga - shop.
Na początku opowiedz o obozach w Cieplicach. Jak to było? Po moim powrocie z klasztoru zacząłem praktykować jogę według metody Iyengara. Pracowałem w PCK, gdzie zajmowałem się młodzieżą. W pewnym momencie padł taki pomysł aby zrobić ze mnie kierownika ośrodka wypoczynkowego w Cieplicach, jako że ówczesna kierowniczka musiała odejść na chorobowe. Nie było pomysłu jak dalej prowadzić ten ośrodek.
W latach 80’ wszystkie stowarzyszenia były dofinansowywane, działalność PCK też. Ośrodki szkoleniowe działały dzięki otrzymywaniu pieniędzy od państwa. Później zaczęło się wszystko zmieniać, pieniędzy już nie było. Ale na szkolenia cyklicznie pojawiały się jakieś pieniądze, a więc na szkolenia z pierwszej pomocy, (czym zajmowało się PCK) były środki finansowe.
Był konkurs, trzeba było przedstawić swój pomysł na utrzymanie tego ośrodka. Byłem związany z jogą, więc ten ośrodek chciałem rozwinąć w kierunku pro-zdrowotnym, co też było po linii Czerwonego Krzyża, który nie tylko zajmował się szkoleniami z pierwszej pomocy, ale również propagowaniem zdrowego stylu życia.
Mój pomysł zdobył zaufanie ówczesnych władz. Zostałem kierownikiem i wtedy wpadłem na pomysł połączenia obozów jogi ze szkoleniami z pierwszej pomocy. Opłata za obóz była dużo mniejsza, gdyż część pieniędzy była dofinansowana. Ale warunkiem było to, że w ramach obozu były zorganizowane lekcje pierwszej pomocy. Starzy uczestnicy pewnie pamiętają te kursy. Była kupa śmiechu, ćwiczyło się na fantomie oddechy i sposoby udzielania pierwszej pomocy.
Wszyscy byli z tego zadowoleni. Przy niewielkim koszcie pobytu w ośrodku można było skorzystać z wiedzy doskonałych nauczycieli. Sławek Bubicz przyjeżdżał na początku sam, później razem z Konradem. Potem już była lawina. Wspólnie z Ewą, Konradem organizowaliśmy warsztaty.
Od obozów w Cieplicach zaczął się rozkwit jogi Iyengara w Polsce. Takie "wyjście do mas" nastąpiło właśnie od Cieplic. Wtedy dopiero te obozy, jeden za drugim, nabrały tempa, rozmachu. Poza tym Cieplice słynęły z kuchni wegetariańskiej. Miałem wspaniałe panie kucharki, które nazywały joginów "świętymi". Była taka pani Henia w kuchni, która gotowała całym swoim sercem, angażowała się i dla niej wszyscy ci, którzy nie jedli mięsa - to byli święci po prostu. A jeszcze zdarzały się takie indywidua, jak Tadziu na przykład: chodził boso, zimą, latem, w Cieplicach, po ulicach Warszawy. Zbierał zioła i gotował je dla wszystkich w wielkim kotle nie myjąc ich zupełnie. Przewinęło się przez ośrodek mnóstwo indywidualności i o każdym z nich można by było napisać osobną historię.
Organizowanie warsztatów w Cieplicach skończyło się, ponieważ rosła liczba joginów, ale rosły też wymagania względem takich ośrodków, w których warsztaty się odbywały. Ośrodek był mały. Była sala, która nie była w stanie pomieścić więcej niż 50 osób. Trzeba było szukać miejsc bardziej pojemnych. Poza tym były kwestie czysto techniczne. Dziś gdybyś przyjechała do takiego ośrodka to byś powiedziała "no to ja przepraszam, ja w takich warunkach, to nie za bardzo siebie widzę." Tam były pokoje ośmioosobowe. Łazieneczki na zewnątrz, prysznice gdzieś na dole w piwnicy. Życie zweryfikowało, że w takim standardzie nie da się profesjonalnie organizować warsztatów. Po prostu czasy się zmieniają i jeżeli ośrodek nie jest w stanie się zmodernizować, to nie funkcjonuje. Nie było pieniędzy żeby go zmodernizować, więc sprawa ośrodka, Cieplic upadła naturalnym rytmem. Jego rola została zupełnie wyczerpana, wyeksploatował się i należało to zostawić naturalnemu biegowi.

Opowiedz o piśmie, które robiłeś. Jest to do tej pory jedyne jogiczne pismo w Polsce, które było wydawane. Było dwumiesięcznikiem, wydawałeś je przez rok w 1994 roku, wyszło 6 numerów, kosztowało 30 tys. zł.

Tak, wydawałem, niestety nie utrzymało się. Takie czasopisma są niszowymi. Utrzymują się przede wszystkim z reklam, tak jak np. "Yoga Journal". Uważam, że w tej chwili w Polsce takie czasopismo miałoby szansę się utrzymać być może ktoś podejmie taką próbę. Trzymam kciuki. To pismo było bardzo amatorskie, bo było po prostu przeze mnie robione od podszewki.

Tomku, nie przesadzaj. W dobie, kiedy nie było rozpowszechnionego Internetu, komputery nie były popularne robiłeś bardzo dobre pismo, z fajnymi artykułami, nieźle złożone, z grafiką i zdjęciami w środku i bardzo fajną okładką. To naprawdę wielka rzecz w tamtych czasach!

Składałem je na komputerze, drukowałem na drukarce laserowej. Sprzęt był zakupiony do ośrodka, z pieniędzy rehabilitacyjnych. Były wtedy takie możliwości, że były refundacje, więc ja oczywiście skorzystałem.
Miałem pomoc w Jarku Pawłowskim, który był informatykiem. Ja w tym czasie nie potrafiłem obsługiwać Corela czy Pagemakera, (to było w Pagemakerze robione). Ja się tego wszystkiego uczyłem na tym piśmie z pomocą Jarka. On to robił dla zabawy. To wszystko było taką oddolną inicjatywą.

Ale skąd się wziął pomysł? Skądinąd świetny...

Ja wtedy prenumerowałem Yoga Journal, więc miałem odniesienie jak to jest na Zachodzie i co można by zrobić również w Polsce.
Na początku myślałem o jakimś biuletynie. Przyrastała liczba uczniów Sławka, Jurka, Gabrielli. Myślałem, żeby to był biuletyn dla nich, w którym byłyby informacje o poszczególnych obozach. Może jeszcze bym zamieszczał jakieś inne treści. Rozmawiałem z nauczycielami, którzy byli bardzo zainteresowani tym pomysłem. Obiecali, że będą wspierać poprzez dystrybucję, będą zamieszczać artykuły, będzie takie Iyenagarowskie pismo.
Ja chciałem, żeby to pismo nie było związane tylko z jednym systemem nauczania, chciałem, żeby było uniwersalne, dotyczyło jogi jako takiej. Ale tak się złożyło, że nie wszystkie działające ówcześnie kierunki jogi włączyły się w jego tworzenie. Pismo zostało stworzone przez ludzi, którzy praktykowali Iyengara i stąd taki, a nie inny charakter pisma.
Chcieliśmy, żeby informacje o kursach, literatura, tłumaczone teksty były dostępne jak najszerszemu kręgowi uczniów.
Pismo zniknęło po roku, bo oczywiście zabrakło pieniędzy. Aby taki jeden numer wydać, musiałem założyć fundusze. Najczęściej były to pieniądze ośrodka, w którym pracowałem. Później te pieniądze musiały wrócić do kasy ośrodka. One wracały, ale z ogromnym opóźnieniem. Dystrybucja nie działała w Polsce jeszcze tak dobrze i tak sprawnie jak dzisiaj mogłaby działać. Nie było też takiego rynku odbiorców, jaki mógłby być dzisiaj. Myślę, że gdyby takie pismo dziś wystartowało, to miałoby bardzo ułatwione zadanie.
Myślę, że na poziomie takiego "non profit" mogłoby sobie spokojnie funkcjonować, a może z czasem jakieś pieniądze zarabiać. Na pewno by strat nie przynosiło, a nie jest tu potrzebny zbyt duży wkład finansowy.
Nasze pismo przynosiło straty, więc trzeba było je zamknąć i na jakiś czas zamrozić tę inicjatywę. Może teraz jest dobry czas, żeby ten pomysł odmrozić?

Jesteś pierwszą osobą, która napisała książkę na temat jogi pt. Sadhana. Nie reklamjesz jej za bardzo...

Na warsztatach, które są organizowane w Polsce bardzo duży nacisk kładzie się na ten aspekt fizyczny jogi i brakuje bardzo często tego aspektu filozoficznego i wykładni tego, co jest najistotniejsze w jodze. I tak sobie pomyślałem, że dobrym uzupełnieniem praktyki z ciałem będzie publikacja, w której będzie zawarta esencja jogi. To, co jest najistotniejsze. W Sadhanie poruszone są najważniejsze zagadnienia z filozofii jogi jak i praktyki. Ta książka jest świadomie nie popularyzowana, dlatego, że jest to podręcznik, który zrobiłem wyłącznie dla swoich uczniów. Ten podręcznik jest bezpłatnie rozprowadzany jako uzupełnienie kursów, które organizuję. Wszyscy uczniowie, którzy przyjeżdżają do mnie na kursy otrzymują ten podręcznik, jako taki wewnętrzny biuletyn uzupełniający, jako książkę, do której mogą sobie sięgać i korzystać w swojej samodzielnej praktyce.
Książka jest wynikiem mojego doświadczenia w redagowaniu i wydawaniu dwumiesięcznika Joga. Zapragnąłem tę wiedzę, którą zdobyłem, wykorzystać i wzbogaciłem swoje kursy o taki podręcznik podstaw jogi.

Kiedy oglądałam Twoją stronę teraz i kiedyś miałam wrażenie, że dużo w niej elementów hinduskich.

Nie, nie mam takiego wrażenia. Nie wypowiadam się na temat hinduizmu. Bardzo sympatyzuję i bardzo jestem wewnętrznie religijny. Mam bardzo silny związek z duchowością indyjską, ale żeby specjalnie na ten temat mówić... Ja na ten temat niewiele mówię na swoich warsztatach. Jest to bardzo indywidualne, osobiste. Uwielbiam ten klimat indyjski, on się tam na pewno gdzieś przewija, ale nie jest to coś, co bardzo bym akcentował.

Co zafascynowało Cię w jodze Iyengara?

Przede wszystkim doskonała technika i metodyka, którą Iyengar stworzył.
Ale ja nie jestem zafascynowany Iyengarem jako osobą. Taki mit wielkiego Mistrza stworzył Sławek, Konrad, Jurek, wracając z Puny.
Byłem w Indiach, w Punie na przełomie 1995/1996 roku. Kiedy wyjeżdżałem byłem pod silnym wrażeniem opowieści o Iyengarze. Myślałe, że spotkam prawdziwego Mistrza, a spotkałem osobę bardzo chimeryczną. Miałem inne spojrzenie, inne oczekiwania w stosunku do Mistrza.
Ten piedestał się zawalił, z piedestału spadł Iyengar i we mnie już nie odbudował tej swojej wielkości, którą tu, w Polsce dla niego stworzono.
Ale to mi pomogło. Zrozumiałem, że nie należy nigdy, tak do końca być przekonanym o wielkości jakiegoś mistrza i stawiać go na tak wysokim piedestale. Każdy mistrz ma swoje słabości. To jest moje doświadczenie z Iyengarem.
Nie umniejszam Jego zasług. Metodyka, doskonałość asany, jaką zaprezentował, możliwość pracy w tych asanach - to jest fenomenalne. On jest naprawdę genialnym nauczycielem.
I jako takiego ja Iyengara widzę, jako genialnego nauczyciela. Nie jest dla mnie na pewno Mistrzem w znaczeniu głębokim, duchowym, takim, za którego np. chciałoby się oddać życie. Nie znam, nie wyobrażam sobie lepszej szkoły, lepszej metodyki, lepszej metody nauczania od Iyengarowskiej.
Tylko są takie skrzywienia: ludzie praktykują przez wiele, wiele lat w danej metodzie i po prostu się do niej przywiązują. Na pewno bolączką szkoły Iyengarowskiej, jest ta fascynacja samą postacią Iyengara.

Rozumiem, że nie spodobał Ci się Mistrz, ale metoda tak?

Tak, metodę cały czas wykorzystuję i w nauczaniu i w praktyce prywatnej. Nie podoba mi się ten cały marketing związany z postacią Iyengara.
Nie podoba mi się też, że nasze Stowarzyszenie w Polsce musi się dostosować do tych wymogw odnośnie certyfikatów, które opracowano w Indiach, w Punie.
To są założenia np. że co roku jesteś zobowiązana do odnawiania certyfikatu bo inaczej go utracisz, z którymi się zupełnie nie identyfikuję, które uważam za kompletne nieporozumienie. Kto podpowiada Iyengarowi te rozwiązania? To są po prostu złe rozwiązania i nie przynoszące na pewno dobrych skojarzeń. Chronienie swojej techniki nauczania jest czymś bardzo ważnym, ale nie za wszelką cenę i nie takimi środkami, jakie się w tej chwili próbuje wprowadzić i stosować.

Czy praktykujesz coś innego, poza jogą?

Praktykuję jogę i ona mi w zupełności wystarcza. Uważam, że jeśli ktoś praktykuje uczciwie od początku do końca jogę, nie ma potrzeby uciekania się do innych technik. Joga jest wystarczająca sama w sobie, żeby dotrzeć do właściwego celu.

Opowiedz o swoich początkach - pierwsza sesja z Gabriellą?

Z tego co pamiętam, (bo to było bardzo dawno temu, a tych obozów z Gabriellą było całe mnóstwo, praktycznie w każdych tych warsztatach uczestniczyłem), to była bardzo inspirująca praktyka, która wywołała przełom w mojej jodze, którą znałem tylko z podręcznika. Praktyka z Gabriellą cechowała się tym, że dawała mnóstwo pozytywnej energii. Do tego stopnia, że nie mogłem spać w nocy. Byłem tak naładowany, że nie wiedziałem co z tą energią robić. Przez pierwsze dwie noce miałem kłopoty ze snem. Ale z każdym dniem to wszystko się bardzo ładnie wyrównywało i później już normalnie funkcjonowałem. Praktyka była bardzo intensywna i bardzo szczegółowa. Zresztą Gabriella jest znana z tego, że jej kursy cechuje duża szczegółowość. Miała taki styl, że na kimś pokazywała elementy, które powinny pracować w pozycji, później wracaliśmy na swoją matę i staraliśmy się odtworzyć to, co było pokazane. Wielokrotnie wracaliśmy do osoby, na której były pokazywane szczegóły asany, aby następnie odtworzyć je na sobie.
Ten styl, ten sposób podejścia i praktyki nie był aż tak bardzo intensywny jak na przykład zajęcia ze Sławkiem, gdzie było więcej dynamizmu. Było również uszczegółowianie, ale już w trakcie wykonywania pozycji. U Sławka były dłuższe czasy trwania w pozycjach. Przebywaliśmy dłużej w asanach, Sławek w tym czasie mówił, co ma się dziać, jak pracować.
Intensywność warsztatów z Gabriellą była mniejsza, ale efektywność była bardzo duża.

Jak to się stało, że zacząłeś uczyć?

Już kilka lat jeździłem do Gabrielli i uczyłem się pod jej okiem, kiedy w Jeleniej Górze pojawiła się grupka osób, która bardzo chciała pojechać na kurs z Gabriellą. Ale żeby pojechać na taki kurs, to musieli się troszeczkę przygotować. I ja postanowiłem przygotować tą grupkę. Tam było bodajże 4 - 5 osób min Agnieszka Grin. Po powrocie z kursu ta grupka osób bardzo prosiła, żebyśmy mogli się spotykać wspólnie i kontynuować praktykę. Od 1990 zaczęliśmy regularne spotkania w Jeleniej Górze. Grupka rosła, przychodziły koleżanki, koledzy, w końcu uznaliśmy, że ogłaszamy grupę początkującą, którą zacząłem prowadzić osobiście. Spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu w Sali ośrodka cieplickiego i tam prowadziłem zajęcia.
Dzięki regularnym warsztatom na miejscu, pojawił się bardzo dobry mój uczeń, Rafał, który z czasem zaczął pomagać w zajęciach.
Stwierdziłem, że popularyzowanie jogi w naszym rejonie tak dobrze się rozwija, to można by zagospodarować rejon koło nas: Wałbrzych, Świdnica, Legnica. Zacząłem jeździć z Rafałem do Wałbrzycha i Świdnicy.
Tam joga Iyengara nie była jeszcze popularna, więc byliśmy prekursorami na tamtym terenie. Przez 2 - 3 lata prowadziłem jogę w Wałbrzychu i Świdnicy. Kiedy Rafał już dojrzał do tego, żeby samodzielnie prowadzić zajęcia, założył swoją szkołę w Wałbrzychu i Świdnicy.
Ja zająłem się wtedy nowym terenem, Wrocławiem. To była inicjatywa uczniów, którzy przyjeżdżali do mnie na warsztaty wakacyjne. Mówili, że we Wrocławiu, oprócz Beaty Salmonowicz i Henryka Liśkiewicza to praktycznie nikt nie uczy.
Więc zdecydowałem się po namowach różnych tych osób i jeździłem do Wrocławia. Obawiałem się, że stracę mnóstwo czasu, pieniędzy na wynajem sali w tak dużej aglomeracji. Ale od razu spotkałem się z życzliwym przyjęciem. Ogromne rzesze ludzi rozpoczęły praktykę, sala gimnastyczna była zawsze wypełniona po brzegi - było to niezwykłe. Dwa lata po moim rozpoczęciu tych zajęć we Wrocławiu pojawili się następni nauczyciele np. Darek Wojteczek, Gosia Madej. Przybywało coraz więcej szkół, nie było już sensu żebym z Jeleniej Góry przyjeżdżał.
Zacząłem się wycofywać z takiej objazdowej działalności. Skoncentrowałem się na rynku lokalnym, na Jeleniej Górze. Rozszerzyłem zajęcia na dodatkowe dni. W tej chwili w Jeleniej Górze zajęcia są przez cały tydzień. Do tej pory były dwa razy w tygodniu.
To się wszystko tak nałożyło, bo sprzedaliśmy mieszkanie, kupiliśmy z żoną dom. Aby doprowadzić go do takiego stanu, jaki byśmy sobie życzyli trzeba było mnóstwo pracy i wysiłku włożyć.
Ale udało się. Zrobiliśmy w tym nowym domu salę, taką, o której marzyłem, z linami, z wszystkimi akcesoriami, które są potrzebne do praktyki. Dzięki temu zacząłem prowadzić zajęcia u siebie w domu prywatnie, korzystając z sali z kominkiem, którą przygotowaliśmy do tego celu. Spełniłem swoje marzenie.
Wróciłem do punktu wyjścia, czyli do lokalnego działania. Skończyła się moja przygoda z objazdową jogą. Ten element wyjazdowy przejął Rafał. W tej chwili osiadł we Wrocławiu, poza tym ma zajęcia również w Wałbrzychu, Legnicy, Świdnicy. On przejął tę moją wizję i ją realizuje.

Co teraz?

Mam zajęcia w dwóch miejscach (na Politechnice Wrocławskiej, w pięknym pałacyku i w Jeleniogórskim Centrum Kultury) i swoim domu. Praktycznie cały tydzień mam zaplanowany na dzielenie się jogą z innymi. I ludzie są też zadowoleni z tego powodu, bo mają większe możliwości czasowe, żeby się w tygodniu pojawić na zajęciach.
Mam jeszcze takie jedno marzenie: chciałbym stworzyć (podobnie jak Sławek założył swoją Akademię) takie miejsce tylko dla praktyki jogi. Otwarte od rana do wieczora.
Innych marzeń już nie mam, bo wszystko jest zrealizowane.

Czym się dzielisz ze swoimi uczniami?

Radością nauczania i serdecznością w kontaktach z drugim człowiekiem. Na drugim miejscu jest precyzja wykonania asany i dynamika pracy w pozycjach.
Nie jestem zwolennikiem nauczania, takiego jak Gabriella to robiła, aby stawiać osobę w asanie i najpierw omawiać pozycję, bo to jest dobra forma nauczania dla nauczycieli, czy dla kursów nauczycielskich. Tam można gros czasu poświęcić, żeby omawiać pozycje pokazując, jak i co ma pracować.
Jestem zwolennikiem dynamicznego wykorzystania czasu, jaki jest dany na zajęcia. Nie wiem jak w tej chwili wygląda nauczanie Sławka, bo to pewnie wszystko się zmienia, ale bardzo mi odpowiadało to nauczanie Sławka ‘85-‘90, kiedy zostawaliśmy w długich czasach, a on dokładnie opisywał asanę.
Jestem wiernym kontynuatorem takiej linii nauczania. Ona pewnie ewoluowała, ale najbardziej jest mi bliska i najbardziej oddaje ideę dobrego uczenia.

Pierwsze skojarzenie ze słowem joga.

Droga do Boga. To jest pojazd, który ma Cię do Boga doprowadzić. Ja zawsze miałem duszę mistyka i kontemplatyka. Dla mnie joga jest drogą do Boga.

Gdybyś mógł praktykować tylko trzy pozycje, to które byś wybrał?

Na pewno utthita trikonasana, salamba śirszasana (stanie na głowie), salamba sarvangasana (świeca) i adho-mukha śvanasana (pies z głową w dół). Nie skoncentrowałbym się na trzech pozycjach, tylko na tych czterech.
Uważam, że wykonywanie tych czterech pozycji, oczywiście z wariantami, zawiera esencję asan. Nie trzeba nic więcej robić.

Która z pozycji na początku sprawiała Ci największy kłopot?

Virabhadrasana III i Ardha Ćandrasana. Pozycje wymagające przede wszystkim równowagi.


Pamiętasz jakieś zabawne sytuacje z zajęć?

Nie wiem, czy zabawne, ale takie, które najbardziej zapamiętałem.
Pamiętam, kiedy Sławek prowadził pierwszy obóz w Cieplicach. Nie było wielu uczestników na tym turnusie, tak 20-25 osób. Zajęcia były bardzo mocne, dynamiczne. Uczestniczyłem w tych zajęciach i widziałem jak poszczególne osoby wychodzą za drzwi i po chwili pojawiają się z powrotem. Po skończonej sesji mój ojciec, który to obserwował mówi: "Co wy tam robicie na tych zajęciach, skoro wychodzą kobiety i każda, prosi o szklankę wody?"
Ludzie nie wytrzymywali tego tempa i dynamiki. To było bardzo znamienne.
Drugim przypadkiem, który pamiętam, który się zdarzył na moich warsztatach weekendowych w Karpaczu, dwa lata temu. Już dawno wprowadziłem takie formularze osobowe, które uczestnicy wypełniają, gdzie wpisują swoje problemy zdrowotne. To pozwala zapoznać się z krótką charakterystyką medyczną osoby uczestniczącej w warsztacie i zwrócić uwagę na jej ograniczenia. Jeden z uczestników w uwagach medycznych nic nie napisał, a więc był zupełnie zdrowy.
Na takim kursie jest różny stopień trudności i doszliśmy do momentu, w którym robiliśmy wygięcia do tyłu, urdhva dhanurasana, czyli tak zwane mostki.
Ten chłopak świetnie sobie radził, wszystko mu dobrze wychodziło, czuł się zmotywowany, że zupełnie zapomniał o tym, że mu wyskakuje staw barkowy. Próbował wejść do mostka, spadł, podniósł się, ale już z problemem bo mu ramię wypadło ze stawu. Co wtedy robić? Oczywiście szybko do lekarza. Ale on uspokajał, że nic się nie stało, że to się często dzieje, poprosił o krzesło. Usiadł na tym krześle i kilkoma, już sobie dobrze znanymi ruchami wstawił sobie bark na swoje miejsce.
Dobrze, że tak się skończyło. Ale ja przeżyłem horror. To było bardzo stresujące.

Praktyka z czasem się zmienia, jak teraz wygląda Twoja praktyka?

Teraz jest ona bardzo zrównoważona, nie ma jakichś wzlotów i upadków. Idzie swoim normalnym torem. Nie praktykuję tak intensywnie jak praktykowałem kiedyś. Ten czas intensywnej praktyki już zupełnie minął. Prawdopodobnie już nie wróci, bo mam zupełnie inne ciało i inne potrzeby i inną świadomość. Ten gruby element ciała został przepracowany. Teraz pracuję bardziej subtelnie, miękko, tak jak np. naucza Prashant. Miałem z nim lekcje. Ten sposób poszukiwania i pracy w asanach jest mi bardzo bliski.
Tak naprawdę nie jest ważne to co jesteśmy w stanie zrobić ze swoim ciałem, ale ważne jest to co potrafimy zrobić z naszą świadomością.

Czy jest ktoś, kogo uważasz za swój autorytet?

Bliski jest mi Krishnamurti, w sensie głoszenia wolności od autorytetów, ale także Śri Ramana Maharishi. Kiedy byłem w Indiach, byłem w aśramie Maharishiego. To było niezwykle przeżycie. Z Konradem, Agnieszką i Ryszardem poszliśmy na górę Arunaczalę. Wiedzieliśmy, że na samej górze jest pustelnik, pogrążony w nieustannej medytacji, któremu nie należy przeszkadzać. Ale mieliśmy dla niego banany, owoce, chcieliśmy mu je ofiarować. Dotarliśmy na sam szczyt tej góry. Zastaliśmy tam małpy, które ochoczo skorzystały z naszego poczęstunku. Zdobywając ten szczyt, miałem taką wewnętrzną potrzebę odłączyć się od przyjaciół i wracać z powrotem. Jak się później dowiedziałem, ów pustelnik prosił przyjaciół, aby jak najszybciej odeszli.
W drodze powrotnej urwał mi się raczek w sandale, nie spełniał swojego zadania, but się nie trzymał. Musiałem schodzić zupełnie boso z tej góry. W normalnych warunkach i wszędzie w Indiach chodzi się boso. Ale na tej Arunaczali przeżyłem piekło. Przeżywałem straszne męki schodząc z tej góry, podeszwy stóp mnie tak mocno piekły, jakby ta góra była powleczona lawą. Rozumiałem, że jest to moje spalanie karmy. Poszedłem do takiego domku, gdzie mieszkała rodzina, którą poprosiłem o spinkę do włosów. Dzięki tej spince do włosów mogłem naprawić swój sandał. Dopiero wtedy odetchnąłem z ulgą. Opowiadali mi później Agnieszka z Konradem, że dotarli do tego domu i ci ludzie im opowiadali, że był tutaj człowiek, który prosił o spinkę i dzięki spince zniknęło mu cale napięcie z twarzy.
Taka spinka do włosów może czasem uratować życie. Może być tym samym, co kontakt z Mistrzem. Na pewno Arunaczala i Maharishi uczestniczyli bardzo mocno w takim spalaniu kleśi, tych negatywnych więzów karmicznych.

Czy chciałbyś coś dodać?

Bardzo się cieszę, że ten czas, który upłynął od początków jogi w Polsce spowodował, że joga została spopularyzowana, że jest w tej chwili dostępna dla wszystkich.
Osoba, która rozpoczyna praktykę, nie jest już skazana na jakąś trudno dostępną literaturę. Tej literatury, materiałów jest tak dużo, że możemy być z tego zadowoleni. Nasza rola, prekursorów już się wypełniła. 19.12.2006
Wywiad przeprowadziła i zredagowała Justyna Moćko
justyna@joga-joga.pl
Wyszukiwarka Szkół Jogi

Ludzie Jogi
Polecamy
JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi
ABC Jogi
JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi
Partnerzy Portalu
Bądź w kontakcie