Joga w Indiach 2012. Indie Północne. Druga wyprawa z Akademią Asan. Wiktor Morgulec. Część I
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Joga w Indiach 2012. Indie Północne. Druga wyprawa z Akademią Asan. Wiktor Morgulec. Część I

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Wiktor Morgulec

Po raz drugi jogini wraz z nauczycielami z Akademii Asan i podróżnika, Krzysztofa Stępnia pojechali do Indii. Tym razem zwiedzają północne Indie. Po przylocie do Delhi i rozlokowaniu się, zwiedzili ważniejsze zabytki tego miasta oraz New delgi i Ary. Następny punkt to Varanasi. O swoich wrażeniach z podróży pisze Wiktor Morgulec.

Kolejny raz w samolocie do Delhi. Tym razem lot mija błyskawicznie. Wysiadka z samolotu. Jest ciepło, znacznie cieplej niż na jesieni. Na lotnisku czeka na nas uśmiechnięty Krzysio. Jedziemy do Hariego Piorko- naszego de Lux hotelu na Paharganj. Rutyna. Roztasowujemy pokoje - tym razem błyskawicznie. Aż trudno uwierzyć, ale mamy pokój z WiFi. Rybki w pokojowym akwarium, w lodówce zimna woda i kolka. Pełen wypas.

Rano kontinentral brekfast - dwa tościki z dżemem i masełkiem w stylu kolonialnym plus naleśnik z bananami. Wyruszamy na miasto. Standardowo dzielimy się na dwie grupy po 9 riksz. Znajomą trasa mkniemy to wielkiego meczetu. Po drodze bez niespodzianek - nikt nie wysiada za wcześnie - pełna profeska. Dojeżdżamy.

Po pamiętnych doświadczeniach poprzedniego przejazdu i cudownego rozmnożenia się riksiarzy postanawiamy z Krzysiem nie płacić nikomu póki się wszyscy nie zbiorą ( 16 chłopa) i nie ustalą, który jechał. Niestety nasz super plan nie powiódł się - kilka riksz pojechało pod drugą bramę. Robi się nerwowo - deja vu - znowu riksiarze rozmnażają się. Zbieramy tych do dojechali i wręczamy kasę - po chwili stoimy otoczeni wianuszkiem wrzeszczących i wyraźnie niezadowolonych mężczyzn.
Z pomocą przychodzi mówiący po angielsku przechodzień - jak cierpliwy sędzia wysłuchuje przekrzykujących się riksiarzy - my mamy niewiele do powiedzenia - daliśmy umówiona kasę, wzięli i teraz się awanturują.
Co się stało?•Klasyczna zagrywka -nikt nie jest specjalnie zdziwiony.
Ci, którym kasę przekazaliśmy wzięli za dużo, ukradli ją i rozpłynęli się w powietrzu. No żeż kurka wodna, znowu to samo. Okazuje się, że ktoś zawinął z 500 Rupii. Nasz sędzia- negocjator ustala z riksiarzami kwotę - dopłacamy 250 rupii - czyli indyjską cenę za przejazd i rozstajemy się w pokoju. Niesmak trochę pozostał - ustalamy super plan na przyszłość i idziemy do meczetu.

W meczecie bez emocji - Panie wskakują w fikuśne szlafroczki szczelnie zakrywające wdzięki. Obchodzimy świątynię, Krzysiek opowiada, zbliża się czas południowych modłów, musimy wyjść. Przemieszczamy się pieszo znanym już szlakiem kierunek Paharganj poprzez kolorowe bazary, Czerwony fort i dalej tętniącą życiem arterią starego Delhi. Przerwa na lunch w do niczego nie podobnej znajomej, lokalnej knajpce, facet od świeżych kokosów, po drodze sklepik z Dokhlą.

Docieramy do Sikhijskiej Gurudvary - świątyni będącej zarazem lokalnym centrum społeczności sikhijskiej. W specjalnej, klimatyzowanej sali spotkań znajomy Sikh- mędrzec- filozof - wszystkowiedzący- złotousty - ujmująco uprzejmy jak go ochrzciliśmy - Dziadek. Krzysiek na jego widok chce uciekać byleby jak najdalej. Nalegam, żeby zostać - uwielbiam przydługie, ale niesamowicie błyskotliwe wywody Dziadka. Nigdy wcześniej nie spotkałem takiego oratatora, Dziadek jest fascynujący.
Na szczęście wszyscy są zmęczeni upałem i perspektywa nawet zdrzemnięcia się w czystej, klimatyzowanej sali jest kusząca - zostajemy.
Nasz Dziadek ma jedną, zasadniczą wadę, ( która dyskwalifikuje go w oczach naszego profesjonalnego czacza/ przewodnika - Krzysia) - jak już zacznie mówić, trudno jest mu skończyć, a jako, że wie wszystko na dokładnie dowolny temat i jest w stanie wytłumaczyć każdy, najbardziej zawiły problem - wykłady mogą trwać bez końca.
Każdy musi założyć na głowę chusteczkę - chyba, że ma już jakieś nakrycie głowy (kapelusiki nie przechodzą )- taki sikhijski obyczaj. Zasiadamy na ławeczkach wokół sali. Dziadek -sikh z nienagannie zwiniętym turbanem, elegancko wystylizowaną na sikhijska modłę brodą i łagodnym uśmiechem zobowiązuje się w kilku prostych słowach wyjaśnić meandry sikhijskih wierzeń i zwyczajów. Krzysiek nie chce tłumaczyć, siedzi z wyrazem dezaprobaty - pada na mnie. No to wpadłem jak śliwka w kompot - jak ja przetłumaczę te filozoficzne zawiłości - ledwo je rozumiem, a co dopiero ubrać w odpowiednie słowa. Zaczynamy. Na początku w miarę skromnie - Dziadek wyjaśnia, że w sikhizmie nie ma miejsca modłów, takiego jak kościół, świątynia czy meczet, bo jedynym takim miejscem jest nasza głowa, nasz umysł.
I że Gurudvara jest nie tyle domem modłów, co centrum lokalnej społeczności sikhijskiej, gdzie się edukuje, spotyka, karmi ludzi etc. I że w ogóle sikhizm to najbardziej holistyczna wiedza wiodąca do poznania uniwersalnego boga.
Dziadek prowadzi wywód poprzez zadawanie nam pytań, na które sami ( z jego pomocą ) znajdujemy odpowiedź dokładnie taką, jak każe sikhijski obyczaj.
Jest w tym mistrzem. W efekcie dochodzimy sami do tego, że nawet dziwne dla nas przejawy zewnętrznej powierzchowności obowiązkowe dla siikhów: nie obcinanie zarostu włosów, brody etc, turban, noszenie noża lub szabli ( obowiązkowe sic ! dla religijnego sikha) - są zupełnie naturalnymi atrybutami, w zasadzie uniwersalnymi na tyle żeby przyjęła je cała ludzkość. I w zasadzie jeśli jeszcze nie jesteśmy sikhami to jakaś chwilowa pomyłka, błąd systemu.
Co ciekawe, wywody dotyczące np. dlaczego nie należy obcinać włosów, ocierają się o anatomię i fizjologię w bardzo przekonujący - wręcz trudny do zakwestionowania sposób. Dziadek przedstawia szereg naprawdę ciekawych spostrzeżeń, co do funkcji włosów w procesach oczyszczania i chłodzenia organizmu. Dlaczego nie uczą tego w naszych szkołach ?
Zapewne w podobnie przekonujący sposób wyjaśniłby, dlaczego trzeba nosić ze sobą kozik, szablę czy inne ostre narzędzie. Krzysiek siedzi podłamany - wywody wydłużają się niebezpiecznie. Mnie na szczęście w tłumaczeniu pomagają inne osoby. Część grupy drzemie dyskretnie, część wyraźnie trudno odnajduje się w zagmatwanych wywodach Dziadka, część jest zafascynowana " know how’em" naszego mówcy.
W końcu udaje się delikatnie przerwać wywód. Na odchodne zagadujemy z Krzyśkiem Dziadka jak do tej kosmicznej jedności i pokojowości sikhizmu ma się zamordowanie przez Sichów premier Indii Indiry Ghandi. Bez mrugnięcia okiem Dziadek tłumaczy coś na zasadzie wyboru mniejszego zła - że niby tym mniejszym złem było zabicie Pani premier, która spacyfikowała siłą separatystyczne zapędy Sichów i powstrzymała siłą wzajemne pogromy sikhijsko - hinduistyczne. Jakoś tym razem złotousty nie przekonuje nas - po raz pierwszy chyba - ale nie ma czasu na debaty.

Asystent naszego gospodarza ma nas oprowadzić po kompleksie Gurudvary. Poznajemy zaplecze dosłownie od imponującej kuchni, która wydaje codziennie wiele tysięcy darmowych posiłków-, co ciekawe każdy może skorzystać - nie trzeba być sikhem. Prawdziwa maszyna do robienia chapati, gigantyczne kotły i patelnie - jak na Indie sterylna prawie czystość.

Udaje nam się jakoś wykręcić od posiłku - jesteśmy świeżo po lunchu. Żegnamy się, Krzysiek jest trochę skwaszony, że tyle czasu zeszło i nie zdążymy na kolację. Wsiadamy w metro, jest imponujące i prawie puste, kilka poziomów pod ziemią. Osobny wagon dla kobiet, osobny dla mężczyzn i rodzin.

W hotelu kolacja i lulu - rano wyjazd do Agry.

Tym razem super Express Shatabi jak w zegarku. Na dworcu w Agrze nie ma bitwy o Białasów, tuk tuki są już wcześniej zamówione. Kierowcy zakładają nam na szyję kwieciste wieńce i ruszamy. Taj Mahal jak stał tak stoi i robi dobre wrażenie. Obiad w restauracji Maya, wycieczka do lokalnych rzemieślników produkujących marmury inkrustowane drogimi kamieniami - techniką sprzed pół wieku. Demonstracja, zimne napoje i czaj, zakupy. Potem sklepiki z biżuterią i materiałami. Powrót na stację, Shatabi znowu punktualnie jak w szwajcarskim zegarku, powrót do hotelu.

Kolejny dzień - nowe Delhi - przejazd klimatyzowanym autobusem po kilku obowiązkowych turystycznych spotach.

Brama Indii, mauzoleum Ghandiego, kilka świątyń. W międzyczasie owoce, sok z kokosów- jest upalnie. To, czego nie było poprzednim razem to mango. Świeżutkie, soczyste, słodkie do obłędu mango, jakiego nie uświadczysz w supermarkecie.

Oddzielam się od grupy znaleźć jakąś najlepiej pure vege klimatyzowaną knajpkę. Tuk tukiem pomykam na Conot place - centralny plac Nowego Dehli. Krążę z kierowcą, który nie mówi po angielsku wokół wielkiego placu, ktoś nam doradza knajpkę. Okazuje się to bardzo schludną, ale nieco za małą i pozbawioną klimy wegetariańską restauracyjką. Nieco speszony pytam właściciela o jakieś większe miejsce - tłumaczy coś kierowcy. Kolejna rundka wokół placu, zajeżdżamy Alka Hotel - elegancki hotel i równie elegancka klimatyzowana restauracja czysto wegetariańska, co więcej specjalizują się w jedzeniu dla Jinistów, więc nie ma też cebuli i czosnku. Chwila negocjacji z managerem, ustalamy warunki królewskiego poczęstunku ma być pełen wypas, po męczącym, upalnym dniu. Przybytek działa w niezmienionym designie od lat 60 - pracownicy też ci sami . Jest bardzo czysto i schludnie, taki późny Gierek, trochę w standardzie z lat 50’ z USA. Nadgryziony zębem czasu połysk meblościanki i wypłowiałych plastików, bardzo elegancko, ale czuje się że czasy prosperity już raczej przeminęły.
Dzwonię do Krzysia. Wychodzimy wraz z managerem powitać grupę - autobus nie może podjechać bezpośrednio przed hotel.
Dowiaduję się, że w Indiach wciąż 60% ludności to wegetarianie, przy czym większość mieszka na południu.

W końcu grupa podjeżdża, siadamy przy długaśnym stole jak na weselu. I czekamy… Okazuje się, że hotel nie jest gotowy na tak dużą grupę, przychodzi sam szef szefów i prosi o wyrozumiałość, przez dużą szybę widzimy uwijających się w kuchni kucharzy. Ekipa powiększa się w końcu dostajemy przystawki z pieca tadoori, są super. Część grupy na drugim końcu stołu nie orientuje się, że to tylko przystawki. Z czasem wjeżdżają kolejne dania: różne odmiany paneera, kaszmiri Alu- faszerowane smakołykami ziemniaki, dahl i do wyboru różne rodzaje nanów, roti etc. Jedzenia jest za opór - nie jesteśmy w stanie podołać. Po obiedzie woda z cytrynką - do umycia rąk - słodycze. Słodycze mogłyby być lepsze. Wytaczamy się z restauracji i na piechotę wracamy do hotelu.

Dzwonimy do Rishikeshu -potwierdzić po raz kolejny nasze przybycie. Za każdym razem, kiedy potwierdzamy nasz rozmówca ( pomimo dziesiątków wymienionych maili i potwierdzeń) wyraża bezgraniczne zdumienie, twierdząc, że nie ma dla nas miejsca, nie ma takiej rezerwacji etc. Indie.

Krzysiu siwiejąc, łagodnie tłumaczy - ma na szczęście w iphonie całą korespondencję. W końcu staje jak zwykle na tym samym:, że łaskawie możemy przyjechać.

W tzw. międzyczasie okazuje się, że duża część grupy, która kupiła indyjskie karty do komórek ma problem z ich uruchomieniem. Idziemy silną grupą do sklepiku z telefonami. Dla pracowników pełne zaskoczenie. Dwóch łebków, którzy sprzedali trefne karty wygląda na wyraźnie zakłopotanych - trzeci manager próbuje nie kryjąc zdenerwowania załagodzić sprawę - wymieniają wszystkie niedziałające karty na nowe.
Znowu klasyczna przewałka -sprzedali zużyte karty -wstawiając bajeczkę, że zadziałają "za chwilę" - licząc, że białasy wyjadą gdzieś i nie będzie im się chciało dochodzić swego.
Moja karta, którą dostałem od Krzysia - też przestała działać - manager łamanym angielskim tłumaczy, że widocznie sklepik, w którym była kupiona nie zarejestrował transakcji. A trzeba wiedzieć, że żeby zakupić kartę do komórki w Indiach ( taka ichniejsza taktyka) - trzeba wypełnić poważny formularz + 2 zdjęcia paszportowe i nie ma żartów. Wszystko bardzo serio - słowo wytrych " goverment rules".
Korzystając z chwilowej skruchy managera naciskam, żeby sprzedał mi jakąkolwiek kartę bez 2 zdjęć i formularza wbrew "goverment rules" dając do zrozumienia, że poprzednie przewiny zostaną darowane i jednocześnie uprzedzając że za 2 tygodnie będziemy powrotem w Dehli i jeśli będzie jakaś ściema nie poprzestaniemy na wymiance tylko sprawa trafi do jego bossa.
Wyrzut sumienia robi swoje - kupuję kartę i ruszamy do hotelu - przepak i o północy pociąg do Haridwaru.

Nasza grupa jest super wyluzowana ( jak na razie).

Mamy sleepera z AC - wypas. Czyściutko, w miarę nowe wagony, zasłonki, poduszki, pościel, pełen bajer.

Trochę filozoficznych dyskusji w przedziale, ktoś nieśmiało odpala śliwowicę na lepszy sen.

Idziemy lulu. Do Haridwaru docieramy o 5 rano. Niespodzianka - okazuje się że tuk tuki zostały pozbawione dachowych bagażników "new goverment rules" - mimowolnie przypomina mi się roztrzaskane kółko w walizce Sylwii, którą tuk tuk zgubił po drodze poprzednim razem. Musimy zamówić więcej moto riksz. Jest cieplutko nie to co w listopadzie, kiedy grupa zamarzła na kość. Dojeżdżamy do Ashramu, znajome twarze. Większość grupy będzie zakwaterowana na górze w Ashramie kilka osób na dole w Guest Housie. Zostaję w Gest Housie - Justyna i Krzysiek idą z kobietami na górę. Wskakuję do śpiworka i …dzwoni Krzysiek - mam natychmiast zapinać na górę bo szef szefów nie chce nas zakwaterować. Nie ma mowy, nie wylezę ze śpiworka. Proszę, żeby mi tego super szefa dał do telefonu.
Gość jest wzburzony i mega nieprzyjemny. Tłumaczę mu że jest 6 rano, niech da nam się chwilę przespać i przyjdziemy do niego grzecznie później i wszystko załatwimy. Jest wyjątkowo obcesowy, chyba lubi pognębić białasa. Poddaję się w końcu i mówię, że idę spać, no przecież z łóżka mnie nie wyciągną myślę półprzytomnie - za mali są - Krzysiek bierze na siebie przekonanie super bossa.

W końcu przychodzi Krzysiek udało się - nie dość że super boss po dokładnej analizie maili przyznał Krzyśkowi rację, to jeszcze tak się zaplątał, że w efekcie po odgrażaniu się ile to nie zapłacimy - płacimy symbolicznie mniej niż poprzednim razem. Idziemy w kimę.

Justa poprowadziła pierwsze zajęcia. Potem luncho-śniadanie w Asharmowej jadłodajni. Jak w indyjskim więzieniu z filmu o vipassanie - siedzimy w rządku na podłodze na lichym dywaniku. Podchodzą pracownicy kuchni i z wiadra nakładają smakołyki. Uwielbiam to jedzenie - jest bardzo proste, nie pikantne ale super. Przed posiłkiem szef kuchcików odśpiewuje krótka, hinduską modlitwę.

Pozwalam sobie jak lokalesi jeść rękami - czego nie robię w domu ze względu na "dobre," europejskie maniery i dzieciaki ( które pewnie byłyby wniebowzięte ). Ale tutaj to standard.

Po lunchu ruszamy "na miasto". Rishikesh jest piękny, relatywnie czysty, cichy, spokojny no i nade wszystko "święty" - w mieście nie ma mięsa i alkoholu. Jest za to mnóstwo jak to Sylwia mawia -krowinek , małp, przeróżnych dziwnych ludzkich sadhu. Ganges w zachęcającym jasno niebieskim kolorze.

Chill out. Spacer na drugą stronę rzeki.

Po południu joga w znajomej wyściełanej grubym, czerwonym dywanem sali. Ze ścian skupionym nieco momentami groźnym spojrzeniem obserwuje nas podobizna lokalnego Swamiego, który odszedł w 1985 roku. Założył Ashram i znany był z niespodziewanego zapadania w stan samadhi - czyli stan w którym z fizjologicznego punktu widzenia był całkowicie martwy - nie działały żadne narządy, kompletny brak funkcji życiowych - po czym po jakimś czasie: czasem minut, czasem godzin, czasem dni na przekór współczesnej nauce powracał całkowicie zdrowy na ciele i umyśle. Taka sól w oku naszych medycznych i naukowych nowoczesnych guru.

Swami spogląda z każdej ściany, czasem z malunków, czasem z fotografii, na samym końcu wyrzeźbiona w białym kamieniu figura - uważany za świętego człowieka.

Wieczorem ashramowy posiłek. Następnego dnia kąpiel w Gangesie, wycieczka tuk tukami do Haridwaru - gdzie poza nami praktycznie żadnych białasów. Przy okazji okazuje się że lokalna cena za przejazd jest dwa razy tańsza niż to co płaciliśmy dotychczas. W Haridwarze bierzemy udział w hinduskich ceremoniach, próbujemy hinduskich słodyczy i wracamy pod wieczór. Następny dzień odpoczynkowy, część grupy idzie na rafting, reszta kąpielowo, spotykamy się ze spływającymi na pontonach w lokalnym kąpielisku. Woda i piasek pełna jest srebrnych drobinek. Po kąpieli czujemy się super odświeżeni.

Udaje nam się zakupić figurkę Patanjalego - co ciekawe, w tej " światowej stolicy jogi" Patanjali jest wyjątkowo niepopularny.Wszędzie można spotkać podobizny Shivy, Ganeschy ze słoniowa trąbą , Hanumana i innych bohaterów - Patanjalego jak na lekarstwo- znaleźliśmy dwie figurki.

Dziewczyny wpadają w szał zakupowy, spodnie, szale, sidbady, szarabary, kocyki, koszulinki, chusty, co tylko się da.

Wieczorem wyjazd do Haridwaru i pociąg do kolejnego świętego miasta - Benares. Tym razem zwykły sleeper bez AC, bez pościeli, bez zasłonek za to z mnóstwem Hindusów.

Wysiadka w Varanasi. Ciepło. Gorąco. Lepko.

Małe motoriksze jak w Delhi - wyścig, potem na piechotę przez mini uliczki do naszego hotelu. Tym razem bez walizek w krowich plackach. Na miejscu znajome twarze, prysznic, posiłek, sjesta i wieczorem na spacer po ghatach.

Ciąg dalszy nastąpi;-)

Wiktor Morgulec

Zdjęcia Janka Śliwa.

Następny wyjazd do Indii z Akademią Asan odbędzie się w listopadzie 2012.

Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Styl Życia
Polecamy
JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi