Z innej czapki. W Indiach z Akademią Asan. Marta Zając
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Z innej czapki. W Indiach z Akademią Asan. Marta Zając

niedziela, 4 marca 2012

Marta Zając

Wzięło mnie i natchło chińskie ciasteczko, portal Gazeta.pl "Najwspanialsza pamięć jest słabsza niż najsłabszy atrament". Po trzech tygodniach w Indiach czułam się, jakbym wlazła na grabie. Choć stwierdzenie "po uderzeniu gówna w wentylator" lepiej oddaje ogrom wrażeń i moją ogólną kondycję. Nie zamierzam nikomu zachwalać wyprawy do Indii - to za duża odpowiedzialność. Każdy powinien podróżować na własne ryzyko, bez względu na obrany kierunek. Chcę po prostu ogarnąć słowami to, co zobaczyłam i czego doświadczyłam przez 21 dni w Azji.

Zaczęło się banalnie. Przygotowania, szczepienia, pakowanie, Warszawa, Amsterdam, Delhi - bajka nuda. Międzynarodowe porty lotnicze na całym świecie wyglądają podobnie. Poza tym człowiek - czytaj zając - jest tak zaaferowany losem swojego bagażu i odprawą (gdzie ten scyzoryk…?), że nie zwraca uwagi na okoliczności przyrody. Zwłaszcza, gdy plecak okazuje się ciut za mały, by upchnąć w nim dodatkowo matę do i dwa piankowe klocki. Następnym razem spakuję do Indii bieliznę na każdy dzień w podróży, dwie koszulki, jedne spodnie i maciupki śpiwór. "Szoping in India rulez"! Tak, dobrze zrozumieliście, złapałam najgorszą indyjską zarazę, choć nic na to nie wskazywało.

Ważne: na Okęciu podbiła do mnie Barbara (to jej słowa) i tak zostałyśmy współlokatorkami. Uprzedzam też, że zdjęcia wyszły mało indyjskie. Pierwszego dnia w ogóle nie wyjęłam aparatu. Wszystkiego cyknęłam nieco ponad dwieście klatek, co jest wynikiem żenująco małym w porównaniu do reszty wycieczki. Tylko dzięki Barbarze odkryłam, gdzie w urządzeniu wypożyczonym od siostry Kingi jest zoom i jakoś ogarnęłam dokumentowanie kolejnych dni. Działałam z pełną premedytacją, wolałam patrzeć niż fotografować. Czy słusznie? Tak, o ile plany uruchomienia wspólnej galerii na picasie wypalą. Pierwsze zdjęcia zrobiłam dopiero drugiego dnia, panoramę Old Delhi z minaretu i własne stopy. W Agrze cyknęłam Tadż Mahal, żeby odsunąć od siebie podejrzenia o lekceważący stosunek do zabytków. Poza tym wstyd być w Rzymie i papieża nie zdjąć.

Słowem wstępu nadmienię, że podróż odbywała się pod szyldem "wyjazd partnerski", troje organizatorów, trzydziestu uczestników. Justyna i Wiktor prowadzący warszawską Akademię Asan i CzaCza - obieżyświat, portal TransAzja. Plus ludzie z całej Polski. Plan ramowy ulegał niewielkim zmianom, ale generalnie było, jak obiecywali. Mnie osobiście udało się zaliczyć kilka dodatkowych atrakcji, o czym nie omieszkam napomknąć. Dlaczego wyjazd zorganizowany? Bom tchórz i bałam się, że nie ogarnę. Czy słusznie? Po tych trzech tygodniach wiem, ile bym przeoczyła organizując samodzielną wyprawę. O jednym zaś przekonałam się niezbicie - za głupotę i naiwność w Indiach spotyka człowieka surowa kara. Choć z drugiej strony, blondynka potrafi! Następnym razem pojadę na własną rękę.

Dzień pierwszy.

Długi lot z przesiadką. Chwila stresu, czy pożyczony plecak przetrwał trudy przeładunku. Zdziwienie, że lotnisko w Delhi takie międzynarodowe. Dywany, złote mudry nad stanowiskami urzędników imigracyjnych, strefa zakupów. Wielki świat. Tylko bankomat nie chciał wypłacić rupii na wodę. W kieszeni miałam dwieście dolarów w dwóch dużych banknotach a suszyło mnie w sposób niemiłosierny. Szczęśliwie CzaCza ("wujek" zwany przewodnikiem) przemycił walutę o realnej sile nabywczej (w Indiach obowiązuje zakaz wwożenia i wywożenia rupii). Pożyczone dwie dychy życie mi uratowały. Mogłam pełną piersią odetchnąć indyjskim powietrzem, co nie było bez znaczenia, gdyż śmiem twierdzić, że pachnie tam, jak nigdzie indziej. Kto był ten wie, kto pojedzie ten zrozumie. Wbrew obawom organizatorów, umówiony autokar czekał. Na Sikhów można jednak liczyć. Cali zadowoleni załadowaliśmy bambetle i pomknęliśmy do hotelu. Krótko mówiąc, zaczęło się całkiem zwyczajnie.

Hotel HariPiorko w dzielnicy Paharganj nie wygląda, jak na zdjęciach zamieszczonych na stronie. Całe szczęście nie widziałam ich przed wyjazdem. Wysiadając z autobusu, zastanawiałam się, którędy do miasta. Wokół niska zabudowa w stylu "sypiąca się ruina", nad głowami druty owinięte srebrną folią, niczym żart z dekoracji gwiazdkowych, na ulicy kilka ciekawskich osób, bezpańska krowa, motoriksza polująca na klienta. Środek nocy. Gdy zaległam na monumentalnym łożu, spoglądając w sufit, nie byłam w stanie myśleć o niczym. Barbarę bardzo zaprzątała kwestia robactwa. We framudze drzwi do łazienki wytropiła stworzenie o długich czułkach, co źle wpłynęło na jej nastrój. Uznałyśmy, że najlepiej nie wyłączać światła. Przynajmniej ograniczymy przemarsze "nocnych wycieczek". Pomysł trafiony, gdyż nasłuchałam się następnego dnia o nieprzyjemnych spotkaniach z karaluchami. Z drugiej strony spałam jak zabita, więc kto wie, co się działo.

Hotelowa restauracja znajduje się na dachu. Wiadomo, że biali na śniadanie jedzą jajka. Tak ohydnego omletu w życiu nie próbowałam. Drugiego dnia śladem Gabrysi i Wiktora przekonałam kelnera, że naleśniki z bananami będą dużo lepszym pomysłem. Czarna kawa? Jak to? Czarna herbata? Słucham? Bez cukru? Matko kochana! Gęste, słodkie, z mlekiem, tak się pije w Indiach. Swoją drogą mają pyszne mleko, prawdziwe od krowy. Rewelacyjny ser paneer i jogurt konsystencją przypominający grecki. Ale tych delicji dane mi było spróbować dopiero później.

Kuchnia w HariPiorko jest przeciętna, nikt się nie pochorował, nikt się nie zachwycił. Na kolację wieczór w wieczór thali, specjalność północnych Indii. Ryż, placki ciapati, papad, dal, warzywa, palak paneer, jogurt. Wszystko na metalowej tacy, z obowiązkową dokładką. I cola, której, wstyd się przyznać, wypiłam w Indiach więcej niż przez całe życie. Nie wiem, ile jest prawdy w opowieściach o zbawiennym wpływie amerykańskiego wynalazku na układ trawienny poddany ekstremalnym próbom, ale na mnie działało. Zapas węgla wrócił do kraju niemalże w całości.

Między śniadaniem a kolacją sporo się działo. Wszyscy jak jeden mąż rzucili się na hotelowy kantor, żeby wymienić dolary. Kurs uczciwy, zapas rupii niewyczerpany. Potem plan zakładał przejazd rykszami do meczetu Jama Masjid i dalsze zwiedzanie. Ryksze należało najpierw upolować, co przy trzydziestotrzyosobowej grupie jest zadaniem trudnym logistycznie. Organizatorzy zastosowali starą jak świat strategię "na autostopowicza" - jeden łapie, reszta czeka schowana w rowie. Hotel rzut beretem od stacji kolejowej, idealne tereny łowieckie. Tylko rowu brak, czekaliśmy, więc w bezpiecznej odległości. Gdy zakończono negocjacje, podzieleni na dwie mniejsze grupy, każdy z odliczoną kasą za przejazd w łapce, potruchtaliśmy w kierunku pojazdów.

Zadaszone taczki na wysokich kołach zaprzężone do roweru. Dwoje pasażerów, jeden pedałujący. Wokół normalny ruch uliczny, choć należałoby dodać "normalny w warunkach indyjskich" ruch uliczny. Zaczynając od największych: ciężarówki, autobusy, samochody, motoriksze, ryksze rowerowe, motory, skutery, rowery, ludzie, psy. Trudno mi znaleźć w tej wyliczance odpowiednie miejsce dla krów i ludzi pchających, lub ciągnących wszelkich rozmiarów wozy, wózki i wózeczki. Największe wrażenie zrobiły na mnie całe rodziny jadące na jednym motorze. Tata za kierownicą, dwójka lub trójka dzieci pośrodku i mama uczepiona z tyłu. Wszyscy pędzą niewzruszeni zasadami ruchu drogowego, nieśmiałymi sugestiami znaków drogowych, czy sygnalizacji świetlnej. Ważny jest klakson i policjant, tych lekceważyć nie wolno.

Wybierając się do Indii zdawałam sobie sprawę z wielu spraw, że biednie, że brudno, owoce trzeba szorować, woda tylko z butelki, okraść mogą, oszukać, mentalność ludzka i kultura zupełnie inne. Jednak pewien szczegół mi umknął… Hałas. Niesamowity, sprawiający fizyczny ból, nieprzerwany hałas. Krzyki, trąbienie, warkot silników. Wyobraźcie sobie bandę trzylatków zamkniętą w niewielkim pomieszczeniu, każde z klaksonem w ręku. Plus rozkręcone na cały regulator radio. I tak na okrągło. Na szczęście do wszystkiego idzie się przyzwyczaić.

Przejazd rykszą dostarczył wielu wrażeń. Po pierwsze było mi strasznie głupio, że ten człowiek tak się męczy a ja wybrzydzałam na omlet. Po drugie próbowałam nie dotykać siedzenia, żeby ważyć, choć kilka deko mniej. Pocieszałam się w duchu, że może to i lepiej, że nie zjadłam śniadania. Po trzecie patrzyłam dokoła szeroko otwartymi oczami, niedowierzając, że tak można. Nie obyło się bez przygód. W ulicznym zamieszaniu jedna z ekip wysiadła z rykszy myśląc, że już dotarliśmy na miejsce. Zapłacili facetowi i tyle go widzieli. Do meczetu był jeszcze kawałek. Nauczka na przyszłość, w Indiach za nic nie należy płacić z góry, bo można się srodze rozczarować.

Meczet Piątkowy, największy w Indiach, wzniesiony przez Szahdżahana z Dynastii Wielkich Mogołów, odpowiedzialnego również za Tadż Mahal. Teoretycznie wejście do budowli sakralnej nic nie kosztuje. W praktyce należy opłacić wniesienie aparatu. Kobiety dodatkowo są szczelnie zawijane w kwiecistą sukmanę z tkaniny elastycznej przez niesympatycznego pana. Próbowałam się wemknąć bez szmaty, co wywołało gniew okrutny. Nadmienię, że miałam własną. Pan spurpurowiał, gonił za mną, krzyczał jak oparzony. Na szczęście nie rozumiałam gróźb i przekleństw rzucanych pod swoim skromnym adresem. Gdyby wzrok mógł zabijać, padłabym trupem. Uzmysłowiłam sobie wtedy, że chyba lepiej grzecznie się uśmiechać, potakiwać i robić swoje. Krótko mówiąc, naśladować Hindusów. Oczywiście teren meczetu zwiedzamy boso, jeśli kładziemy buty na posadzce to podeszwami do góry. Zły pan łypał okiem. Warto wspiąć się na minaret, z którego roztacza się widok na Delhi. Atrakcja dodatkowo płatna. Mury meczetu dają wytchnienie bolącym uszom. Na krótką jednak chwilę.

Spacerek przez Old Delhi zajął nam resztę dnia. Przeszliśmy pod bramę Lahore Czerwonego Fortu a stamtąd do sikhijskiej Gurdwary Sis Ganj Sahib. Świątynia sikhijska spływa wodą i bieleje z daleka. Nie możemy do niej tak po prostu wejść. Najpierw wizyta w punkcie informacyjnym, gdzie pani wiąże turystom chustki na głowach. Sikhowie są bardziej liberalni niż muzułmanie, dopuszczają zamotanie na czaszce własnej szmaty. Potem pogadanka wprowadzająca laików w tajniki wiary. Komentarz o podobieństwach świątyni sikhijskiej w Armitsarze do Watykanu wydłużył niestety wykład. Pan poczuł się dotknięty. Oprócz butów pod czujnym okiem uśmiechniętej pani kilka osób zostawia papierosy, obowiązuje zakaz wnoszenia używek. Lżejsi ruszyliśmy mokrym marmurem do środka. Tłum, świeże kwiaty, gruby dywan, turbany, mężczyźni z kindżałami, ciekawe doświadczenie. Jeśli będziecie w Old Delhi odwiedźcie białą świątynię zwieńczoną złotą kopułą.

Resztę dnia pamiętam jak przez mgłę, a raczej smog. Po drodze do hotelu zjedliśmy obiad w jednej z knajp. Maleńka klitka, bieżąca woda przy wejściu, wielkie patelnie praktycznie na ulicy. Na metalowej tacce placki z głębokiego tłuszczu, chochla dalu i pikle. W wykuszu na pięterku stała micha po brzegi wypełniona farszem do samosów. Od razu przeszła mi na nie ochota. Po za tym całkiem fajnie.

Uliczki Old Delhi tworzą jeden wielki bazar. Tu szmaty, tam armatura łazienkowa, klamki, gwoździe, warzywa, owoce. Zasłonięty wstydliwie brudną szmatą sklepik rzeźnika, do słupka uwiązane kozy, gwarancja świeżości. Życie na wyciągnięcie ręki. Toaleta przy krawężniku. Wybuchowa mieszanka zapachów, widoków i dźwięków. Gdy doszliśmy do hotelu moja głowa eksplodowała. Resztką sił wygrzebałam z plecaka piguły na ból i padłam na twarz myśląc, że to koniec. "Ja chcę do domu, chrzanię takie na ramię broń, to miały być wakacje!" i tak dalej… Zamiast na kolację poszłam spać.

Dni kolejne.

Pobudka i wyjazd do Agry. Przejazd superszybkim ekspresem nie był wcale superszybki. Na całej trasie gęsta mgła, pociąg wlókł się niczym skład Kolei Mazowieckich podczas remontu trakcji na trasie Warszawa - Gdańsk. W cenie biletu posiłek ciepły i butelka wody mineralnej. Grupa Brytyjczyków w wieku emerytalnym jadąca w tym samym wagonie omiotła nieufnie wnoszone tacki i zabrała się za pałaszowanie suchego prowiantu przygotowanego przez hotel. Widać hinduskie kanapki z białego pieczywa tostowego zawinięte w folię do żywności są dla Anglosasów bardziej wiarygodne niż dal w aluminiowym pojemniku. Wtrząchnęłam ze smakiem kolejowe śniadanie. Sensacji nie odnotowałam.

Na dworcu w Agrze odegraliśmy ponownie scenkę pod tytułem "szukamy transportu", tym razem negocjowana była cena taksówek razy cały dzień wożenia. Spieszę donieść, że do Taty wielkości Tico z tyłu wchodzą trzy dorosłe osoby. Plus obrotny zając z przodu. Bardzo towarzyski kierowca wypytywał o nasz kraj ojczysty, cel wizyty, wrażenia z podróży. Kiwał głową na sposób indyjski, co mogło oznaczać wszystko, od entuzjazmu po dezaprobatę. Śmiem podejrzewać, że Hindusi mają jakiś specjalny krąg łączący głowę z resztą ciała, który umożliwia takie wieloznaczne kołysanie. Chyba nigdy nie będę w stanie poprawnie zinterpretować tego gestu.

Wracając do tematu, kierowca mknąc szosą opowiadał o tym, dlaczego na krowę można czasem zatrąbić, ale tak, żeby nikt nie widział. Zgodził się z nami, że prowadzenie pojazdu mechanicznego w Indiach wymaga sporej odwagi. Cieszył się bardzo, że chcemy oglądać jego piękny kraj. Włączył nam swoją ulubioną piosenkę w wykonaniu jakiejś super mega bollywoodzkiej gwiazdy i tłumaczył fragmenty śpiewanie w hindi. Na miejsce dojechaliśmy pierwsi. Uparłam się, że nie wysiądę, bo miał być Tadż Mahal a jest jakaś wąziutka na dodatek ślepa uliczka. Pan cierpliwie tłumaczył, że mauzoleum tuż za murem, tylko bramę trzeba przekroczyć a reszta już jedzie.

Mówił prawdę. Droga do Tadż Mahal wiedzie przez szatnię i punkt kontrolny. Obie atrakcje bardzo ciekawe. W szatni pobieramy ochraniacze na stopy - wiadomo mauzoleum, obiekt kultu, meczet, pomykamy boso i butelkę wody. Nie wolno wnosić niczego, co może wzbudzić podejrzenia. O takich banalnie oczywistych przedmiotach jak jedzenie pod każdą postacią, scyzoryki i zapalniczki nawet nie wspomnę. Okazało się jednak, że słomki również znajdują się na czarnej liście. O czym przekonała się Alicja. Mieliśmy fart, weszliśmy bez kolejki, panowie na prawo, panie na lewo. Otwieramy grzecznie torby i plecaki, stajemy w bramce wykrywacza metalu, która non stop wyje, dajemy się obmacać i już możemy podziwiać arcydzieło architektury indyjskiej.

Jakby nie sarkać na środki ostrożności podejmowane przez władze, warto. Budowla pokryta białym marmurem wygląda pięknie. Niesamowity jest też kontrast. Z plątaniny wąskich zatłoczonych i brudnych uliczek, człowiek wpada do rozległego ogrodu. Mauzoleum - dowód miłości Szahdżahana do zmarłej żony Mumtaz Mahal przyciąga tłumy zwiedzających z całych Indii. Grupka białych turystów z Polski wywołała spore zainteresowanie. Co i rusz ktoś bardziej odważny podchodził i pytał, czy może sobie z nami zrobić zdjęcie. Po czym dobijała do niego cała masa znajomych. Czułam się jak miś na Krupówkach. Młodzi, starzy, kobiety, mężczyźni, mnisi tybetańscy, dosłownie wszyscy. Nie zdawałam sobie sprawy, że mogę uchodzić za rodzaj atrakcji turystycznej. Barbara pozowała z uśmiechem. Wywołała zachwyt zgromadzonych siadając w kwiecie lotosu na tle Tadżu. Zdjęcie wyszło bardzo profesjonalnie. Gdy opuszczaliśmy mauzoleum ogonek oczekujących wił się malowniczo wzdłuż ulicy.

Cali zadowoleni ruszyliśmy do Lal Qila, Czerwonego Fortu. Budowla bliźniacza do delhijskiej, z tą różnicą, że Anglicy nie zrównali wszystkiego wewnątrz murów z ziemią, by wznieść koszary dla wojska. Krótko mówiąc, jest co pooglądać. Na wejściu dostaliśmy przewodnika, taki wymóg i sfotografowaliśmy się całą grupą z kolejnymi Hindusami żądnymi bladych twarzy w rodzinnym albumie. Trawniki, kunsztowne zdobienia z kamieni półszlachetnych w marmurze, kwiaty, przestrzeń i cisza. Tak w skrócie zapamiętałam kompleks wzniesiony przez Wielkich Mogołów. Bogatsi o szczegóły życia dworskiego pojechaliśmy do restauracji na kolację. Stoliki na tarasie, pyszne jedzenie i moja pierwsza indyjska masala chai. Najedzeni i szczęśliwi zebraliśmy się na pociąg powrotny do Delhi.

Po drodze na dworzec mieliśmy skoczyć na jakiś lokalny bazar. Wylądowaliśmy jednak u zaprzyjaźnionych kupców. W niskich baraczkach oferowano towary w cenach, jak na Indie eksportowych. Ciuchy, sari, narzuty, torebki, powłoczki, materiały z metra, czego dusza zapragnie. A obok sklep i warsztat kamieniarski produkujący wyroby z marmuru i kamieni półszlachetnych metodami z czasów budowy Tadż Mahal. Właściciel opowiadał, pracownik pokazywał jak na szlifierce przy pomocy kijka i sznurka wytwarzają misterne zdobienia mebli i biżuterię. "Chcecie stół? Nie ma sprawy, handluję z Polską. Wyślę z następnym transportem". Nikt się jednak nie zdecydował. Pożegnaliśmy się miło i pojechaliśmy na dworzec. Nasz pan kierowca z uśmiechem tłumaczył, że pociąg się spóźni, a on może nas zabrać do innych sklepów. Pełni wiary w kolej indyjską postanowiliśmy dać jej szansę. Po ustaleniu numeru peronu, przebiliśmy się przez halę dworca szczelnie wypełnioną koczującymi Hindusami i rozpoczęliśmy oczekiwanie.

To były najdłuższe cztery godziny w moim życiu. Ktoś powinien oskarżyć dworzec w Agrze o łamanie praw człowieka. Z peronowych głośników na cały regulator ryczała pani. W jej głosie nie słychać było zmęczenia. Miarowo i dobitnie informowała podróżnych o tym, co za chwilę. Nie robiła sobie przerw, nie cichła nawet na chwilę. Pod koniec powtarzaliśmy po niej kilka słów wybuchając histerycznym śmiechem. Szaleństwo.

Wiktor z CzaCzą ruszyli na rekonesans wokół dworca, przytachali w butelkach plastikowych gorący czai, który rozszedł się w mgnieniu oka. Kilka osób uznało, że dla zachowania zdrowia psychicznego trzeba znaleźć jakiś sklep z alkoholem. W Indiach spożywanie napojów wyskokowych, tudzież handel nimi nie są nielegalne, aczkolwiek źle widziane. Musieliśmy jednak uciec od kobiety z głośnika. Sklep znajdował się całkiem blisko dworca, w ostatniej z mijanych budek. Przed rozentuzjazmowanym tłumem broniła sprzedawcę solidna krata. Otoczona ścianami z dykty wyglądała komicznie. Zainteresowani zakupili indyjską whiskey, a właściciel monopolowego zrobił interes życia. Przysiedliśmy w knajpce obok, część piła czai, część alkohol spod stolika, do tego placki z blachy nad ogniskiem. Wszystko lepsze niż czekanie na peronie. Barbara zaopatrzyła się w małpkę whiskey, którą od tej pory stosowała celem odkażenia się po posiłku. Ja zostałam przy coli.

Pociąg w końcu przyjechał, dostaliśmy nawet ciepłą kolację. Jako dodatek w papierowej torebeczce zaklejonej taśmą były małe zielone papryczki. Zestaw na szczęście zwierał też jogurt. Krzyś lubiący chili zjadł papryczkę… Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby ktoś w takim tempie wsuwał jogurt. Najpierw swój, potem żony, płacząc przy tym rzewnymi łzami.

Dnia następnego zaliczyliśmy autokarowo pieszy rajd po Delhi. Na trasie: Mauzoleum Humajuna, Raj Ghat - miejsce kremacji Mahatmy Gandhiego, hinduistyczna świątynia Laxmi Narayan, bahaistyczna świątynia Lotosu, obserwatorium astronomiczne Jantar Mantar. Czułam się niczym bohaterka filmu "Jeśli dziś wtorek to jesteśmy w Belgii". Mimo to kilka szczegółów zostało mi w pamięci. Zielone trawniki, wygrzewające się na słońcu psy i zadziorne dzieciaki w parku otaczającym grobowiec. Cisza i spokój, atmosfera skupienia u Gandhiego. Przyjemna muzyka, kwiaty, chłodny marmur pod bosymi stopami w zbudowanej przez słynną rodzinę Birla na cześć hinduskiego boga bogactwa świątyni. Przechowalnia obuwia, ustawianie wchodzących w równych rządkach i zakaz fotografowania we wnętrzu bahaistycznego przybytku. Abstrakcyjne instrumenty pomiarowe z czerwonego piaskowca służące do obserwacji rozgwieżdżonego nieba oraz pilnujący ich policjant z bambusowym kijkiem.

Wszędzie tam, gdzie zacisznie, wokół krzewy i drzewa, krótko mówiąc park młodzi Hindusi szukają odrobiny prywatności. W Indiach wyłącznie małżeństwa mogą sobie pozwolić na publiczne okazywanie uczuć, czyli trzymanie się za ręce. Ten gest często wykonują też zaprzyjaźnieni chłopcy i mężczyźni. Bollywood osiągnął zaś mistrzostwo w kadrowaniu "efektu mokrego sari". Ojczyzna Kamasutry ma poważny kłopot. W powietrzu czuć nadchodzącą rewolucję.

Z Delhi pojechaliśmy nocnym pociągiem do Haridwaru, stamtąd motorikszami do Rishikeshu. Wyprawę do podnóża Himalajów trochę odchorowałam. Pokrótce, nie zabrałam z Polski śpiwora, nie kupiłam koca w Delhi, najpierw zmarzłam jak pies w pociągu, potem w motorikszy. Na dworcu w Haridwarze zdążyłam tylko wciągnąć ciepłe skarpety, gdyż były na wierzchu. Dwadzieścia kilometrów, czyli ponad godzina jazdy nakrytą brezentem kosiarką okazała się zabójcza. Nigdy mnie tak nie przewiało. Pokój w Yoga Niketan Ashram z widokiem na Ganges był najwspanialszym miejscem na ziemi. Dodatkowo w rozkładzie dnia mają tam gorącą herbatę o piątej rano. Gdy prawie udało nam się zasnąć do drzwi załomotał pan we włóczkowej czapce i z czajnikiem w ręku. W pierwszej chwili chciałam go zabić, w drugiej ucałować. Uśmiechnięty Hindus kubkiem ciepłej masala chai uratował mi życie. Potem wystarczyło nafaszerować się odpowiednią ilością środka łagodzącego objawy przeziębienia i przeszło jak ręką odjął.

W ashramowej jadalni należy zachować ciszę i zostawić buty przed wejściem. Na patio wiodącym do kuchni stoją ławki, na nich metalowe tace, kubki, miseczki i sztućce, z boku zlewy i bieżąca woda. Najpierw pobieramy zastawę, później grzecznie czekamy w kolejce na panów wydających posiłki. Gdy tace są pełne, siadamy i uwaga śpiewamy hymn dziękczynny, dla zainteresowanych kartka z tekstem na ścianie. Dokładka służy z wiaderka. Pan zamaszyście wlewa chochlą dal do misek. Najbardziej smakowały mi placki, wypisz wymaluj ziemniaczane prażynki z mojego dzieciństwa. Po jedzeniu kolejka do zmywania naczyń. Prosty i skuteczny system. Do tego rano i wieczorem, na sali wyłożonej grubym czerwonym dywanem.

Zabudowania ashramu znajdują się nad samą rzeką oraz na wzgórzu. Drzwi od budynku mieszkalnego otwiera pilnujący wejścia strażnik. Za każdym razem od 06.00 do 21.00. Uśmiecha się przy tym miło i zagaduje. Wieczorami na czapce wiąże pod brodą szalik. Wygląda jakby go bolały zęby.

Żeby zjeść i poćwiczyć trzeba pokonać dość ruchliwą ulicę i wspiąć się kawałek stromą ścieżką obudowaną klatką. W trakcie naszego pobytu na ścieżce trwały prace remontowo budowlane. Trzy drobne Hinduski wnosiły w misach na głowach gruz, który wciągany wiadrem na linie służył do zabezpieczania osuwającego się zbocza. Wszystkiemu winne małpy. Gdyby nie klatka spotkanie z nimi mogłoby się kiepsko skończyć.

Rishikesh leży na dwóch brzegach Gangesu. Z jednego na drugi można za kilka rupii przepłynąć łodzią albo przejść mostem. Dwie przeprawy malowniczo rozciągnięte nad rzeką, co delikatniejszych przyprawiają o zawrót głowy. Wiszące mosty pracują pod naporem wózków, motorów, pieszych oraz krów. Święte miasto wyznawców hinduizmu stanowi też zagłębie jogowych ashramów i ajurwedy. Na każdym kroku sklepiki z artykułami pierwszej potrzeby, wodą butelkowaną i papierem toaletowym, którego cena waha się w zależności od stopnia desperacji na twarzy klienta. Kawiarenki internetowe, uliczne stragany, maszyny do wyciskania soku z trzciny cukrowej, owoce, jedzenie. Kolejny mega bazar poprzedzielany niską zabudową. Miasto ma jednak sporo uroku. Uliczkami krążą Sadhu, święci mężowie lub jak twierdzą cynicy indyjska odmiana cwanego kloszarda. Nie wiem, nie wnikałam. W knajpce przy moście wypiłyśmy z Barbarą rewelacyjny masala chai. Na straganie kupiłam od pana czapkę, którą własnoręcznie wydziergał. Oprócz różnych nakryć głowy błogo uśmiechnięty mężczyzna robił na drutach swetry, kamizelki, skarpety, rękawiczki, torebki na butelkę z wodą i inne cudeńka. Wlazłam po kolana do Gangesu w miejscu gdzie nad rzeką znajduje się piękna plaża z białym piaskiem. Sporo ludzi zanurzyło się w lodowatej wodzie trzykrotnie, razem z głową. Jak krzyczała Justyna: "Najgorsze są cycki".

Z Rishikeshu zrobiliśmy wypad do Haridwaru na wieczorną ceremonię Arati. Niesamowite przeżycie. W kilka osób podeszliśmy nad sam brzeg rzeki, oczywiście boso, w końcu to uroczystość religijna. Płonące pochodnie, ogłuszająca muzyka, puszczane na wodę miseczki z kwiatami i świeczką - ofiara składana bogom. Pokrzepieni duchowo ruszyliśmy w zatłoczone miasto. Żarcie przy ulicy, wyśmienite indyjskie słodycze i bogactwo nieprzebrane dóbr wszelakich dostępnych za pieniądze. W drodze powrotnej siedziałam obok kierowcy motorikszy. Nie pamiętam, kiedy zasnęłam, obudziłam się jednak dość gwałtownie. Ryksza nie ma drzwi z przodu, omal nie wypadłam na zakręcie.

Pomna atrakcji z poprzedniego przejazdu, walizka Sylwii spadła z dachu motorikszy w trakcie jazdy, przywiązałam plecak do relingu. Wdrapanie się na pojazd nie było takie trudne, a jaki widok! W ramach walki z szerzącym się przeziębieniem Wiktor zaaplikował każdemu uczestnikowi wycieczki łychę czarnej mazi, ajurwedyjskiego specyfiku podnoszącego odporność. Nie wiem czy działa, ale smakuje całkiem nieźle. Przed kolejną nocą w pociągu kupiłam wreszcie koc. Później okazało się, że jeden to za mało. Ku wielkiemu zdziwieniu CzaCzy, znowu było zimno. Jak zbawienia czekałam biegających z czajem gości. Słychać ich z daleka. Taszczą wielki czajnik i papierowe kubeczki. Drą się wniebogłosy. Gdy już trzymałam pięć rupii w garści, facet kichnął zasłaniając się kubkami. Ochota na gorącą herbatę nagle mi przeszła. Następna stacja Waranasi, miasto, w którym Hindusi chcą umrzeć.

Szybkie wprowadzenie do topografii osady, której historia sięga 3000 lat wstecz, choć najstarsze budowle nie mają więcej niż 200. Plątanina wąskich uliczek przypomina potargany przez kota kłębek wełny. Jedynym ratunkiem dla zbłąkanego przybysza jest zejście do ghatów - schodów nad Gangesem. Tam w miarę spokojnie można się zorientować, dokąd się człowiek zapędził. Waranasi jest świętym miastem hinduizmu i buddyzmu. Co rusz napotykamy schowane w zaułkach świątynie, ich znakiem rozpoznawczym jest pilnujące drzwi wojsko. Wejście wyłącznie dla wyznawców. Po sąsiedzku warsztaty tkackie, sklepy, knajpy. Ulicami szerokości rozłożonych ramion pomykają skutery, motory, krowy, turyści, Hindusi niosący na lektykach ciała zmarłych owinięte w kolorowy całun, dosłownie wszyscy. Zamieszkaliśmy w hotelu nad samym brzegiem świętej rzeki. Super sprawa. Niestety motoriksze nie zapuszczają się na stare miasto. Ostatnią prostą, a raczej "górski odcinek specjalny" trzeba pokonać pieszo. Tutaj cała wycieczka przekonała się o wyższości plecaka nad walizką. Domycie kółek stanowiło nie lada wyzwanie. Co tu dużo kryć, uliczki Waranasi są zwyczajnie obsrane.

Hotel Alka zbudowany w podkowę, spogląda na Ganges. Wewnętrzne dwupoziomowe patio zajmują, na górze restauracja, na dole trawnik, który wykorzystaliśmy do ćwiczenia . Barbara znalazła alternatywne zastosowanie dla piankowych klocków. Zapamiętale tłukła nimi komary w pokoju. Skromnie, czysto, w miarę smacznie. Widok piękny. Szeroko rozlana, leniwie płynąca rzeka w niczym nie przypomina rwącego potoku z Rishikeshu. Jedni wzięli się za mycie walizek, inni leczyli zatrucia i przeziębienie, część poszła na spacer. Doszliśmy aż do Harish Chandraa, ghatu gdzie płoną stosy pogrzebowe. Większy i najświętszy Manikarnika Ghat znajduje się na drugim końcu miasta. Pierwsze wrażenie - wcale nie śmierdzi. Dlaczego? To proste, w trakcie ceremonii ciało najpierw polewa się ghee, klarowanym masłem a potem dorzuca do ognia kadzidła. Racjonalny umysł człowieka zachodu z trudem przyjmuje do wiadomości, że na tym ognisku rzeczywiście płoną zwłoki.

Pogrzebami w Waranasi zajmuje się kasta nietykalnych, chadal. To jedni z bogatszych ludzi w Indiach. Rodzina kupuje drewno, ważone na wagach śmierci. Nie zawsze jednak mają dość pieniędzy i stos gaśnie wcześniej niż powinien. Wtedy zamiast prochów do Gangesu trafiają nadpalone szczątki. Kremacji również nie poddaje się zmarłych kobiet w ciąży, dzieci, ukąszonych przez kobrę i sadhu, świętych mężów. Ich ciała obciążone głazem trafiają z łodzi do rzeki. Stos pogrzebowy zapala najstarszy krewny zmarłego. Na znak żałoby goli głowę na zero. Dotyczy to zarówno mężczyzn jak i kobiet. Hindusi wierzą, że dusza mieszka w głowie i aby dostać się do raju trawiona płomieniami czaszka musi pęknąć. Jeśli tak się nie stało, krewny rozbija ją kijem.

Oczyszczający ogień płonie na ghatach całą dobę. Wokół kręcą się psy i kozy. Dzieciaki grają w piłkę albo coś na kształt krykieta. Handlarze sprzedają. Poganiacze poją bydło. Turyści spacerują. Sama zagapiwszy się wlazłabym w stos. Obraz płonących stóp zostanie ze mną na zawsze. Codzienność nie ustępuje pola śmierci. Uderza tylko wszechobecny zapach dymu.

Dwie główne atrakcje turystyczne miasta boga Śiwy to wieczorna ceremonia Arati, czyli pożegnanie bogini Gangi oraz rejs po rzece o świcie. Obowiązuje całkowity zakaz fotografowania ghatów kremacyjnych. Oczywiście można go złamać, zarobić w zęby i dostać mandat. Nie jest to jednak regułą sądząc po ilości zdjęć dostępnych przez Google. Każdy jednak rozważa naciśnięcie migawki we własnym sumieniu.

Brzeg Gangesu stanowi centrum życia miejskiego. Ludzie piorą, myją się oraz dokonują rytualnych ablucji. Należy przy tym pamiętać, że takiego poziomu zanieczyszczenia, jak w Gangesie ze świecą szukać. Wodociągi miejskie również czerpią wodę z rzeki.

Uwaga na krowy, mają rogi i nie zawahają się ich użyć. Bezpańskie stanowią swego rodzaju zakład oczyszczania miasta, zjadają walające się wszędzie śmieci. Oczywiście pozują też do zdjęć i tworzą klimat. Generalnie robią, co chcą. Iwona wlazła w błoto, poszłyśmy więc do pompy, żeby umyła nogi i buty. Ja pompuję ona myje, pełen luz. Zauważyła nas jednak krowa i postanowiła się napić. Bez pardonu przesunęła Iwonę i podstawiła łeb pod pompę. Cóż robić? Pompowałam dalej. Taka karma.

Nieopodal Waranasi leży Sarnath i Park Jeleni, miejsce gdzie Budda rozpoczął swoje nauczanie. Dojechać można motorikszą. Polecam zabranie jakiejś szmaty do zamotania wokół głowy. Kurz i smog dają się po drodze mocno we znaki. Trudy podróży rekompensują rozległe tereny zielone, rzucające cień potężne drzewa oraz cisza. Do pooglądania stupa Dhamekh, oklejona kawałkami złotej folii - buddyjskimi wotywami, ruiny świątynne i pozostałości kolumny Aśoki. Wieść gminna niesie, że można również zobaczyć jelenie… Wycieczka podzieliła się na pół, cześć ruszyła na poszukiwanie płochej zwierzyny, reszta do sklepu z materiałami. Ceremonię dobijania targu z Hindusem można opisywać w nieskończoność. Odegrałyśmy z Anią piękną scenę, łącznie z wychodzeniem ze sklepu. W końcu stanęło na naszym. Ubaw po pachy, choć człowiek w pewnym momencie ma dość. Obkupieni w jedwabie, a co poniektórzy rozczarowani brakiem jelonków, zjedliśmy obiad i wróciliśmy do Waranasi.

Przed trzecią podróżą nocnym pociągiem zaopatrzyłam się w drugi koc. Nareszcie było mi w miarę ciepło. Wróciliśmy do Delhi i Hotelu HariPiorko na jedną, krótką noc przed wylotem na Goa. W międzyczasie mogliśmy poszwędać się samopas po mieście. Razem z Anią i Krzyśkiem zobaczyłam bramę Indii, obeszłam Connaught Place, wielkie rondo stanowiące nowoczesne centrum handlowe miasta. Zaliczyliśmy też wizytę w KFC. Przy drzwiach stał ochroniarz, który sprawdzał torby i plecaki wchodzących Hindusów. Ta zasada obowiązuje we wszystkich sklepach zachodnich marek. Byliśmy również w indyjskiej cepelii, oferującej towary dostępne na każdym z bazarów acz inne. Na czym polega różnica? Po pierwsze pod dachem drożej. Po drugie cały asortyment jest czysty, błyszczący i pachnący. Spacerując po piętrach eleganckiego domu handlowego czułam się jak po teleportacji. To był inny świat. Indie dla zamożnych. Do hotelu wróciliśmy na piechotę, bogatsi o nabyte po drodze kolorowe bieżniki, kadzidełka, zabawkowe ryksze itp. Bladym świtem zapakowaliśmy się do bardzo spóźnionego autokaru i pojechaliśmy na lotnisko. "Goa here we come!" Czas na plażę. I .

W Arambolu spędziliśmy niespełna sześć dni. Rano pod moskitierą u zaprzyjaźnionego z Wiktorem nauczyciela. Frekwencja na zajęciach z każdym dniem leciała na łeb na szyję. Powód był prosty, jak można nie zobaczyć zachodu słońca nad Oceanem Indyjskim? Pyszne jedzenie, lokalne wino podchodzące pod porto, ciepła woda, w której można się taplać całą dobę, palmy kokosowe, tłumy Rosjan i upał. Hinduski chodzące po plaży z naręczami paero, biżuterią, oferujące masaż i usługi kosmetyczne. Basia poddała się zabiegowi regulacji brwi nitką i została "my sweet lollypop", pod moim zaś adresem padło "you are breaking my little heart", gdy grzecznie odmówiłam zakupów. Ogólnie rzecz biorąc sielanka. Moją uwagę zwróciły przechadzające się wzdłuż plaży kilkuosobowe grupki Hindusów. Nic w tym nadzwyczajnego, ot spacer brzegiem oceanu. Panowie jednak zamiast tęsknie spoglądać na horyzont taksowali ubrane w stroje kąpielowe białe turystki. Jak stwierdził CzaCza "sightseeing tour". Kto wie, może jakieś biuro w Bombaju albo Delhi sprzedaje tego rodzaju wycieczki krajoznawcze?

Z Basią i CzaCzą wybraliśmy się na długi spacer wzdłuż plaży, zdobyliśmy kilka skał i górujący nad okolicą klif. W ramach wycieczki fakultatywnej pojechaliśmy małą grupą na targ do Anjuny. Nakupiłam przypraw jak głupia i wreszcie zobaczyłam słonia! Ostatniego dnia zaliczyliśmy wyprawę do Old Goa, dawnej stolicy kolonii portugalskiej. Między palmami stoją tam "małe Watykany", jak wyraził się CzaCza. W bazylice Bom Jesus spoczywa zmumifikowane ciało świętego Franciszka Ksawerego, misjonarza zwanego apostołem Indii. Oczywiście Hindusi przed wejściem do świątyni, nawet chrześcijańskiej zdejmują buty. A dookoła przechadzają się krowy.

Ostatni punkt programu Bombaj. Nocny pociąg, czaj za pięć rupii, wschodnia toaleta, chwila wahania, czy nie powinniśmy już wysiąść? Oddzieleni od reszty wycieczki podróżującej pięć wagonów dalej, zdaliśmy się na tubylców. Dopiero czwarty zagadnięty Hindus radośnie zakrzyknął "Are you going to Goa?", co przekonało nas do opuszczenia przedziału.

Bombajskie lub jak kto woli mumbajskie taryfy są cudne, czarno-żółty przegląd historii motoryzacji. Upchnięci kolanem razem z bagażami ruszyliśmy do hotelu Chateau Windsor oddalonego od dworca Wiktorii rzut beretem. Nie obyło się bez awantury. Po dojechaniu na miejsce taryfiarze zgodnym chórem zażądali trzy razy więcej niż ustalona stawka. Wywalczyli dopłatę, mimo to kręcili głowami z niezadowoleniem.

Kawalątek Bombaju, który widziałam bardzo przypomina europejskie miasto. Szerokie ulice, wiktoriańska zabudowa, brak motorikszy i mega korki. Resztę kojarzę z filmu. Nie musiałam się jednak zapuszczać w zakazane rewiry, żeby zobaczyć ludzi śpiących na ulicy. Tuż obok hotelu nocowały dwie rodziny z małymi dziećmi.

Spod bramy Indii, nieopodal sławnego Taj Mahal Hotel wypływają stateczki na wyspę Elephanta. Wykute w skale świątynie boga Śiwy są wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Dla leniwych z portu jedzie urokliwa ciuchcia. Spacer trwa kwadrans. Po drodze można kupić słodycze, warzywa i owoce na sztuki, kolby kukurydzy pieczonej na blasze albo picie. Za bramą nie brakuje knajp i sklepów z pamiątkami ciągnących się wzdłuż schodów na górę. I tu kolejne udogodnienie, zamiast się wspinać można wynająć lektykę. Całość malowniczego obrazka uzupełniają małpy bezczelnie podkradające jedzenie i picie. W drodze powrotnej Barbara zapoznała młodych Hindusów, którzy odnaleźli ją na Facebooku i nie dają teraz spokoju. Reszta wycieczki spała kołysana falami Morza Arabskiego. Wracając do hotelu zobaczyliśmy pięknie oświetlony budynek dworca Wiktorii, wstąpiliśmy też do restauracji "Shiwa". Dosa i kokosowy chutney rządzą! Do tego gęste mango lassi i jestem szczęśliwa. To była bardzo udana kolacja. W Indiach jednak "nic dwa razy się nie zdarza". Zachwyceni jedzeniem i obsługą poszliśmy do "Shiwy" następnego dnia na śniadanie. Jakby ktoś podmienił restauracje, bajzel i opieszałość, totalna porażka. Widać lepiej pracują, gdy mają komplet gości.

Program wyjazdu zakładał jeszcze dwie wycieczki, do instytutu B.K.S. Iyengara w Punie oraz Global Pagody, centrum z Osho, dotarliśmy na miejsce. Iyengar znalazł dla nas chwilę. Zaskoczył mnie bystrością umysłu i poczuciem humoru. Cóż, lata praktyki.

Global Pagoda jest kopią birmańskiej pagody Shwe Dagon. Z tą różnicą, że jej wnętrze stanowi gigantyczną salę do . Oprowadzał nas bardzo poważny pan źle reagujący na przytyki do konszachtów z Birmą. Pouczające doświadczenie.

Resztę dnia spędziliśmy w Bombaju, każdy poszedł w swoją stronę. Barbara, CzaCza i ja wybraliśmy się kolejką do pralni a później na Chowpatty Beach. Basia ubrana w czarną minisukienkę z odkrytymi plecami wywoływała duże zainteresowanie. Panowie bez żenady obcinali ją od stóp do głów. Zasłanianie się plecakiem niewiele pomagało. Z rzeczy śmiesznych, CzaCza wydelegował nas do zakupu biletów na kolejkę. Najpierw pokazał, że panie podchodzą do okienka bez kolejki. Odrobinę speszone poszłyśmy w ślady Hindusek. Pan w kasie zadał nam podstępne pytanie, pierwsza czy druga klasa? Zapytałam o różnicę w cenie. Pierwsza 40 druga 4 rupie. Pojechaliśmy dwójką. Nie muszę nadmieniać, że wszyscy czekający w kolejce mężczyźni pomagali nam w zakupie biletów.

Wizyta w pralni okazała się płatna. Wszystkich wejść pilnują przedstawiciele "społeczności". Turystom bez przewodnika wstęp wzbroniony. Odżałowaliśmy po stówce na głowę i zapuściliśmy się między kamienne balie, wielkie pralki i wydzielone deskami boksy, zamieszkałe przez całe pokolenia praczy. Chłopak, który nas oprowadzał sypał ironicznymi dowcipami, dostał napiwek i dwa zdjęcia. Jedno z brunetką, drugie z blondynką. Wyglądał na całkiem zadowolonego. Nieopodal pralni kupiłam koszulkę, którą często widywałam na ulicach Delhi. Napis z przodu głosi "Being Human". Ten manifest nabiera w Indiach głębszego znaczenia. Uroczy sprzedawca uśmiechając się nieśmiało trzy razy powtarzał nim załapałam, że podaję pieniądze złą ręką. Zrobiło mi się głupio.

Chowpatty Beach stanowi centrum spotkań i rozrywki. Hindusi tłumnie brodzą w płytkiej wodzie niezrażeni hałdami śmieci. Do cen w okolicznych knajpach należy doliczyć "podatek od luksusu". Karta podaje tę informację drobnym drukiem. Mieliśmy pecha z obiadem, głodni weszliśmy do pierwszego lepszego lokalu. Dania Barbary i CzaCzy były niejadalne, moje nareszcie pikantne. A za rogiem restauracyjne Eldorado. Na pocieszenie wypiliśmy kawę w stylu amerykańskim, którą podrasowaliśmy resztką basiowej whiskey. Wracając nadmorską promenadą do hotelu wstąpiliśmy na bazar. Przyznaję, bardzo nalegałam ze względu na deficyt szaliczków w stosunku do żeńskiej części rodziny. Ostatnie pieniądze wydałam na paszminę z jedwabiem a utargowane sto rupii przywiozłam do Polski. Dalszy marsz odbyliśmy w tempie, którego nie powstydziłby się Robert Korzeniowski. Czas naglił, musieliśmy się przecież ogarnąć przed powrotem do domu. Jeszcze tylko międzylądowanie w Paryżu, spacer po zalanym słońcem mieście, Montmarte, bagietka z kawą na śniadanie, wieża Eiffla, Łuk Triumfalny, Notre Dame i Warszawa.

Siedząc w autobusie linii 188 z Okęcia na Grochów myślami błądziłam po uliczkach Waranasi. Patrząc na zacięte twarze zmarzniętych Polaków przypominałam sobie uśmiechniętych Hindusów. Może to kwestia nasłonecznienia?

Słowem podsumowania, było warto. Wiem, że na świecie jest wiele piękniejszych miejsc niż Indie, mimo to wróciłabym tam bez zastanowienia. "Incredible India, my friend" Indie zaiste są niezwykłe.

Marta Zając



Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Styl Życia
Polecamy
JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi