Pierwszy raz w Indiach - relacja Wandy Jochemczyk, uczestniczki wyjazdu z Akademią Asan.
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Pierwszy raz w Indiach - relacja Wandy Jochemczyk, uczestniczki wyjazdu z Akademią Asan.

sobota, 14 stycznia 2012

Wanda Jochemczyk

Bardzo osobista, kobieca relacja uczestniczki wyprawy z Akademią Asan. Zapraszamy do lektury;-)

Dzień pierwszy Warszawa - New Delhi

22 listopada godzina 4:00 zbiórka na lotnisku, lecimy samolotem do Amsterdamu, gdzie lądujemy we mgle, dopiero po dwóch godzinach pojawia się słońce, świat wygląda od razu weselej.
Przemieszczamy się w kierunku bramki do Delhi, tu niespodzianka, czeka na nas Boeing 747 400, wielka maszyna z charakterystycznym garbem. Ucieszyłam się bardzo, nie miałam okazji lecieć Jumbo Jetem. Numery naszych miejsc są blisko ogona, okazują się być bardzo fajne, bo tylko dwa obok siebie w zwężającym się kadłubie, dzięki temu mamy trochę luzu przy oknie. Czeka nas 7 godzin lotu, wystartowaliśmy z prawie godzinnym opóźnieniem, ale może nadrobimy. Na wysokości piękne słońce, lecimy nad chmurami.

Jedzenie na pokładzie samolotu miło nas zaskoczyło, można było wybrać porcje wegetariańskie, mimo że wcześniej nic nie zamawialiśmy. Całkiem smaczne, ostre, słodkie i na koniec jakieś ziarenka wyglądające jak małe kolorowe kamyczki, orzeźwiające.
Pomału niebo zmienia kolor, staje się czarne od dołu, czerwone pośrodku i żółte od góry, aż zapadnie ciemność. Stracimy kawałek dnia, cztery i pól godziny różnicy czasu zyskamy dopiero przy powrocie. Ciekawe jak szybko się zaaklimatyzujemy?
Jutro zwiedzanie Delhi, bazar, przejazdy rikszami itp. Mam nadzieję na wi-fi w hotelu.

Dzień drugi Delhi

Po czterech godzinach spania śniadanie smakowało wyśmienicie, oczywiście wszystko wegetariańskie (naleśnik, owoce i dwa tosty z masłem i dżemem).
Jechaliśmy rikszami w samo serce Old Delhi. Fajnie się jechało, choć żal było tego biedaka który nas wiózł, taki był mały i chudy. Następnie zwiedzaliśmy największy meczet w Indiach - Jama Masjid, zbudowany przez władcę mogolskiego Szahdżahana z dynastii Wielkich Mogołów, budowniczego Tadź Mahal. Na szczęście miałam przygotowane skarpetki do chodzenia bez butów, brud tam przeokropny. Musiałam zdjąć buty, nie założyłam jednak fartucha.
Biały człowiek zawsze wzbudza ciekawość, jak przewodnik nam coś objaśnia, to zawsze grupa ciekawskich stoi i "przysłuchuje się", szczególnie faceci. W ogóle faceci są wszędzie widoczni jak pracują, kobiety rzadko. Przykładowo w tej chwili na portierni siedzi ich czterech, dodatkowo jeden pomaga i jeszcze jeden siedzi przy wymianie pieniędzy i tak wszędzie. Jeszcze jedno męskie zajęcie to pokojówka, u nas i gdziekolwiek indziej kojarzy się jednak z kobietą.
Byliśmy pod Czerwonym fortem (brama Lal Quila). Nie zwiedzaliśmy go, bo podobno w środku nic nie ma, rośnie trawa i można tylko słuchać opowiadań przewodników o tym jak to dawno temu wyglądało.
Lunch wybierał Wiktor, zajmuje się wyżywieniem (kitchen department, jak mówi Krzysio). Jedliśmy w knajpce przyulicznej, co podobno jest bezpieczne z powodu dużej temperatury gotowania. Do zjedzenia były dwa placki i sos z cieciorki oraz małe pikle z marchewki. A tak wygląda gotowanie na ulicy.

Sikhowie to Ci w turbanach, bardzo wysocy, dobrze zbudowani mężczyźni (oczywiście są wyjątki pamiętam aferę związaną z jednym z nich na lotnisku Okęcie, gdzie kazali mu zdjąć turban). Zwiedzaliśmy sikhijską świątynię Gurdwara Sis Ganj Sahib. Dostałam nawet informację o sikhizmie (po polsku!). Znowu trzeba było zdjąć buty, przed ponownym ich założeniem próbowałam nogi i buty umyć tzw. mokrą chusteczką, było ciężko, uffff....
Potem szliśmy i szliśmy do hotelu po drodze przechodząc w zasadzie bokiem przez dwa bazary. Sprzedają tu straszną tandetę, dzieci poubierane w grube swetry lub takie misie w 100% sztuczne. Pogoda dziś była idealna na zwiedzanie, nie za ciepło. Ogólnie ogromny smog nad miastem. Staram się pić dużo wody, sprzedają ją na ulicach, trzeba tylko sprawdzać oryginalne zamknięcie.
Wróciliśmy do hotelu i czekamy na kolację, ma być ryż z warzywami i piklami, potem wybieramy się na spacer po "naszej" ulicy. Tu jest bezpiecznie, ulica szeroka i nie tak strasznie dużo ludzi. Ciemno robi się około 17tej. Mieszkamy w dzielnicy Pahar Ganj, na ulicy Main Bazar.
Kupiłam sobie szarawary, jednokolororowe, inne nie "powaliły" mnie na kolana. Jeszcze duże zakupy przede mną.
Jutro rano jedziemy super szybkim pociągiem do Agry (200 km), nawet śniadanie ma być w pociągu. Wyjazd o 6:15, czeka nas zwiedzanie cudu świata, czyli Tadź Mahal, zbiórka o 5:30, wstajemy o 4:50, czyli niedługo po tym jak Wy kładziecie się spać.

Dzień trzeci Delhi - Agra - Delhi

Zaczęło się podróżą pociągiem, ekspresem Shatabdi do Agry o godz. 6:15. Pociąg odjechał o czasie, był całkiem ekskluzywny jak na pociągi podjeżdżające na sąsiednie perony, fotele lotnicze, każdy dostał butelkę wody, potem zakąska z herbatą i powinno być podane śniadanie, ale trzeba było interwencji przewodnika, chyba chcieli nas oszukać, oni lubią uprawiać taki sport. Śniadanie okazało się być całkiem dobre, ale mieliśmy inny problem...
Od rana była spora mgła, jak to się mówi "nawet wrony chodzą po ziemi". Pociąg jechał powoli, jak żółw ociężale...., do Agry mieliśmy 3:30 godziny opóźnienia. Po wyjściu z pociągu Krzysztof i Wiktor poszli negocjować z taksówkarzami, w końcu wynajęli na cały dzień ekipę 7 samochodów, które miały nas wozić. Koszt takiej jednej taksówki to 750 rupii, czyli 15 $. Najpierw pojechaliśmy zwiedzać Tadź Mahal, mauzoleum które wybudował Sahdżachan z dynastii wielkich Mogołów swojej żonie Mumtaz Mahal, która zmarła w wieku 36 lat przy porodzie czternastego dziecka. Była to jego ukochana żona (muzułmanka, z pochodzenia była Ormianką), miał jeszcze drugą żonę hinduskę oraz 200 kochanek. Po wejściu przez bramę, widok na mauzoleum zapiera dech w piersiach, wspaniała budowla, czuje się jakiś wewnętrzny ład i poukładanie. Mauzoleum zbudowane jest z białego marmuru który był przywożony z terenu Persji.
Po obu stronach mauzoleum są jednakowe budowle, jedna z nich to meczet, oczywiście ten w stronę Mekki (z lewej strony Tadź Machal), chodziło o zachowanie symetrii. Pod kopułą, znajduje się sarkofag Mumtaz Mahal, a obok niego większy Szahdżahana, umieszczony w mauzoleum przez jego syna (niestety, symetria została zaburzona).

Drugą atrakcją było zwiedzanie Czerwonego Fortu (Lal Qila), jego fortyfikacji i dziedzińców. W okresie panowania Mogołów, każdy z władców budował taki obiekt w wybranej przez siebie miejscowości. Nazwa bierze się od użytego czerwonego piaskowca, materiału dostępnego w okolicy.
Potem była kolacja w miejscowej knajpce, zazwyczaj jemy to samo, czyli zupa z soczewicy, ryż, warzywa w sosie, ser w sosie pomidorowym, placki i jogurt. Wszystko podane na jednej tacce z małymi pojemnikami, bardzo ostre (chyba przerzucę się na taki styl gotowania), niewielkie porcje, ale bardzo syte i smaczne.
Powrót do Delhi okazał się trudny, pociąg powrotny miał 3:30 godzin opóźnienia, ciężkie było czekanie... Najgorsze było przymusowe słuchanie kobiety zapowiadającej odjazdy pociągów w ciągu najbliższych sześciu godzin. Ona czytała w kółko rozkład jazdy, podejrzewam, że przyczyną jest to, że bardzo dużo Hindusów (zwłaszcza kobiet) to analfabeci. Do szkół oficjalnie zapisanych jest 2/3 dzieci, ale jest to liczba zawyżona, na wsiach dzieci są zapisane, ale nie chodzą. Ponadto w starszych klasach do szkół chodzą głównie chłopcy, dziewczynek nie ma potrzeby edukować, gdyż i tak nie będą pracować tylko siedzieć w domu z dziećmi. Ta sytuacja jest widoczna wszędzie, pracują mężczyźni, kobiet nie widać... Przerost zatrudnienia jest bardzo duży, pisałam już o czterech facetach siedzących na portierni, tak jest wszędzie, nie mam pojęcia po co ich tylu...
Małżeństwa są głównie aranżowane przez rodzinę, dziewczyna musi mieć jakiś posag uzbierany przez rodziców, po ślubie przenosi się do rodziny męża, mieszka z jego matką, braćmi itp. Z własną matką i rodziną widuje się rzadko. Natomiast rolą syna jest zajęcie się rodzicami na starość (nie ma tu czegoś takiego jak emerytura). Zazwyczaj robi to najstarszy lub najmłodszy syn.
W hotelu Hari Piorko byliśmy przed trzecią, znowu nam zjadło trochę nocy. Dobrze, że jutro śniadanie dopiero o 9:00.

Czwarty dzień New Delhi

Dzień miał być "lightowy", a wyszło jak zawsze. Po śniadaniu przyjechał zamówiony autobus i ruszyliśmy na zwiedzanie New Delhi, które zbudowali Anglicy jak się tu osiedlili. Na początku zwiedzaliśmy mauzoleum Humajuna, jednego z pierwszych mogolskich władców Indii. Tym razem przykład, co kochająca żona może zrobić dla męża. Humajun był bardzo religijny, zawsze jak tylko muzeini wzywali do modlitwy on ustawiał swój dywanik w kierunku Mekki i zaczynał się modlić. Któregoś razu wchodził na jakąś więżę, usłyszał wezwanie do modlitwy, obrócił się na krętych schodach, zaplątał się w swoją szatę i spadł ze schodów i stracił życie. Kochająca żona zapragnęła zrobić coś, aby zapamiętania jej męża na zawsze i dlatego wybudowała to mauzoleum.
Kolejną atrakcją było zwiedzanie hinduistycznej świątyni Laxmi Narayan (80% Hindusów to wyznawcy tej religii), jak zwykle na bosaka, na szczęście wolno było w skarpetkach, dużo złota i koloru różowego.
Kolejna świątynia to największa świątynia bahaistyczna na terenie Indii. Nie ma w niej żadnych symboli religijnych, może się w niej modlić każdy człowiek niezależnie od wiary. Architekta zainspirował kwiat lotosu, jego kopuła ma 27 płatków.
Kolejna budowla to Jantar Mantar - obserwatorium astronomiczne, w którym znajdują się cztery przyrządy pomiarowe wykonane z czerwonego piaskowca, m. in. zegar słoneczny.
Po całym dniu zwiedzania, obiad w hotelu smakował znakomicie. Jak zwykle małe porcje: zupa z soczewicy, ryż, ser w sosie, pikle, jogurt, jak na zdjęciu:

Jesteśmy już spakowane i około północy mamy pociąg sypialny, na dworzec niedaleko, ale dojść z bagażem trzeba, przy okazji zupełnie inny widok niż za dnia, choć to co widzieliśmy dziś za dnia było bardzo przejmujące. Co prawda nie widać, aby Hindusi byli nieszczęśliwi, są bardzo pogodni i podobno szczęśliwi. Każdy zna swoje miejsce w życiu, a dzieci są wyjątkowo słodkie.
Najbardziej nas bawiło na początku ich zachwyt białymi, ciągle chcą się z nami fotografować. Dzieciaki w wieku szkolnym zbierają autografy.

Dzień piąty Rishikesh

Pociąg do Haridwaru na początku był widmem, ale w końcu dowiedzieliśmy się, że jest z peronu 14, stoi na peronie, długi przeokropnie (podobno pociągi mogą mieć długość nawet i 500 metrów, podjeżdżają na peron po kawałku), znalezienie swojego wagonu zajmuje sporo czasu. Ale jest, wygląda jak nasza kuszetka, czysta pościel, klimatyzacja, koc, poduszka, wszystko OK, tylko nie ma gdzie ustawić naszych bagaży, które są jednak wielkie. Jakoś się udało, kładziemy się, nastawiony budzik na 3:40 i w "kimonko". Tak przy okazji, pociąg jest pełen, indyjska kolej przewozi bardzo dużo pasażerów (podobno około 30 mln dziennie, ale nie mogę sobie tego wyobrazić), nie wiem, czy czasem nie najwięcej na świecie. Na pewno indyjskie koleje to największy pracodawca na świecie (zatrudnia około 1 mln pracowników), oczywiście pracują tu sami faceci, jak wszędzie. Choć dziś widziałam jak pracowało fizycznie czterech facetów, wyglądali na takich najbiedniejszych, a dwie kobiety pracowały razem z nimi. Murowali odpadające fragmenty zbocza góry.

Budzi nas budzik, ciemno, nic nie widać, pytamy konduktora kiedy będzie nasza stacja, okazuje się, że następna. Pakujemy się w pośpiechu, jedziemy jeszcze do 4:30, konduktor zapomniał nam powiedzieć, że mamy opóźnienie. Wysiadamy na stacji w Haridwarze, zimno okropnie, wieje silny wiatr. Krzyś i Wiktor zamawiają 7 tuk-tuków. Bagaż wędruje na dach, my do środka, na szczęście mam ponczo polarowe, zakładam kaptur na głowę, otulam się kocem i ruszamy. Nasz kierowca wyrusza jako ostatni, ale jest bardzo zawadiacki, wyprzedza wszystkich innych, czasami na trzeciego, po czym skręca na stację paliw, tankuje paliwo z włączonym silnikiem, tutaj wszyscy tak robią. Dojeżdżamy do ashramu w Rishikesh, a w zasadzie do jego hoteliku, który jest przy drodze, sam ashram jest na górze, dość strome podejście przez jakieś 10 minut.

Mamy pokój dwuosobowy, myślałam, że będzie gorzej, łazienka jest, spanie też, nie wiemy na razie czy jest ciepła woda. Na razie z obu kurków leci zimna, ale może to się zmieni. Śniadanie to miseczka (wielkości dwóch garści złożonych razem) rozgotowanego makaronu na słodko z orzechami, nie było to marzenie mojego życia. Do picia milk tea, czyli herbata z mlekiem gotowana razem z przyprawami, oczywiście z cukrem w dużych ilościach. Taką herbatę podają wszędzie, to ich napój narodowy, można dostać zwykłą z torebki, ale trzeba specjalnie poprosić. Kawa jest podawana podobnie, również mi smakuje.
Obiady niestety są ciągle takie same, czyli zupa z soczewicy, ryż, placki, ser z warzywami w sosie, ociupinka warzyw. Smaczne, tylko monotonne.

Płynęliśmy łodzią na drugi brzeg Gangesu, z powrotem szliśmy przez most wiszący, ładnie to wyglądało. Dookoła świątynie, ośrodki leczenia, szkoły , ciekawe jak się będzie ćwiczyło?

Już po jodze, było super, nawet nie byłam zmęczona, trening w chodzeniu robi swoje.
Wieczorne kolacja była smaczna, ale trzeba przyznać, że odżywiamy się dość jednostajnie. Może potem będzie lepiej.
Kładziemy się wcześnie spać, tutaj w górach noce są chłodne, jeden koc to za mało, na szczęście mam swój i mogę się nim otulić.

Dzień szósty Rishikesh

Pierwsza noc o normalnej długości pozwoliła wyspać się. Za oknem widać spacerowiczów nad Gangesem, są ubrani w zimowe kurtki i mają założone kaptury na głowę. Wieje silny zimny wiatr.
Idziemy pod górę do naszego ashramu, śniadanie, tym razem jest to tost z ketchupem (być może dlatego, żeby dziś niedziela?) oraz smakowita herbata z mlekiem i przyprawami. Na terenie ashramu biegają małpy, trochę się ich boimy, one nas też.

Sesja . Ćwiczymy na matach, ale na podłodze nie ma klepki tylko wykładzina, mata trochę się zwija i trzeba ciągle ją poprawiać.

Za chwilę idziemy nad Ganges, podobno mamy się kąpać oczywiście w ubraniu, bo kobiety nie mogą się rozbierać poza miejscami wyznaczonymi do tego celu. Chyba jednak obejdzie się na moczeniu nóg.

Po godzinie marszu dotarliśmy nad Ganges, wejście nad rzekę było po kamieniach, woda czysta, zimna i rzeczywiście jakaś taka urocza, nawet w pewnym momencie żałowałam, że nie wzięłam ubrania na przebranie, ale nogi też ważne. Chwila nad rzeką, potem szybko przez tzw. drugi most na drugą stronę rzeki, po schodach pod górę, po drodze jak zwykle mnóstwo kramów ze wszystkim, a najwięcej sprzedają tu szalików. Szybko wskakujemy do wynegocjowanych tuk-tuków i zatrzymując się po drodze przy hotelu na chwilkę, wskakujemy ponownie do pojazdów i jedziemy do Haridwaru. Tam codziennie odbywają się obrzędy religijne Hindusów, tutaj Ganges płynie bardzo szybko, bo spływa z gór, jest to jego ostatnia miejscowość na terenie górzystym, potem już tylko niziny. Znowu zdejmowanie butów, można było kupić kwiatki w liściach ze świeczką w środku i puścić je jak wianki na Wiśle. Kapłani nosili figurki bogów, ogień i wszyscy bardzo to przeżywali. Potem poszliśmy wzdłuż kramików, kupiłyśmy sobie trochę owoców, ciasteczek i orzechów.
Powrót tuk-tukami trwał około godziny. W hotelu niespodzianka w postaci ciepłej wody, umyłyśmy sobie głowy, zrobiłyśmy przepierki.

Dzień siódmy Rishikesh

Rano znowu zimno, góry dają znać o sobie. i punktualne zakończenie. Trudno się ćwiczy mając do dyspozycji tylko matę, pasek i klocki, brakuje bolstera, koca i drabinek. Wieczorem wzięliśmy krzesła ze stołówki i już było coś, choć to były takie zwykłe plastikowe jakich używa się w Polsce na działkach. Świeca na takim krześle, barki oparte na dwóch klockach owiniętych matą to nie lada wyzwanie.

Na zdjęciu poniżej rozkład zajęć w szkole w tym całodziennym rozkładzie:

Po obiedzie był czas wolny, byłyśmy na długim spacerze po kramach (rezultaty do obejrzenia po powrocie), po drodze byłyśmy w kawiarence internetowej i kawiarence z europejskimi kawami, wypiłam cappucino grande, było wspaniałe.
Dookoła prawdziwe życie Hindusów, zrobiłam trochę zdjęć, na początku bardzo mnie krępowało pstrykanie w tym kraju, ale przyzwyczaiłam się. Myślę, że Hindusi to bardzo szczęśliwy naród mimo tej biedy i ciężkiego życia.
Po popołudniowych sesji jak zwykle kolacja i pakujemy się. Jedziemy tuk-tukami do Haridwaru na pociąg do Varanasi, tam to podobno jest dopiero kabaret. Zobaczymy...

Dzień ósmy Varanasi

Noc w pociągu...
Najpierw dojazd tuk-takami do stacji kolejowej w Haridwarze. Ubrani jesteśmy jak na biegun północny, ja mam polar z kapturem, dodatkowo jestem przykryta kocem. Całe szczęście, że nasz tuk-tuk nie ma bagażnika na górze, więc dodatkowo jesteśmy przykryte bagażami i kierowca opuścił po bokach kurtyny. Dość szybko dotarliśmy na stację, wieczorem na szczęście nie ma dużego ruchu.
Już się nie dziwię, że poczekalnia dworcowa to jedna wielka sypialnia, na peronach i przed dworcem również wiele osób śpi na ziemi, zakutanych w chusty i koce.
Na tablicy wyświetlającej pociągi jak zwykle nie ma naszego pociągu. Całe szczęście pociąg istnieje, musimy iść dość daleko, na boczny tor. Wagon sypialny, tym razem niższej klasy, nie ma pościeli, nie ma klimatyzacji. Kładziemy się spać, zimno przeokropnie, jak pociąg rusza to zaczyna wiać z każdej możliwej dziury. Zawinęłam się kocem, schowałam też głowę i jakoś spałam. Rankiem toaleta, nie jest tak źle jak by sobie można było wyobrazić. Opowiem po przyjeździe....

Na razie jeszcze jedziemy, na miejscu będziemy o 13 tej. Pociąg jedzie do Kalkuty, szkoda, że my tam nie jedziemy.

Na zdjęciu poniżej kobra indyjska, inaczej zwana okularnikiem indyjskim. Właściciel przechadza się z nią po pociągu, wszyscy wrzucają banknoty do koszyka z kobrą.

Dziś zaczyna się drugi tydzień naszego wyjazdu, czas zaczyna przyśpieszać.

Pociąg spóźnił się, na miejscu byliśmy o 15:30. Byliśmy bardzo zmęczeni, jadłyśmy tylko suche chlebki i mało piłyśmy, o odwonienie nie trudno. Potem jak zwykle do tuk-tuków, które jednak nie mogły podjechać blisko hotelu, bo ruch na kilku ulicach został wyłączony. Tutaj codziennie odbywają się jakieś uroczystości religijne. Pierwsze wrażenie z Varanasi nie jest zachwycające. Czegoś takiego jeszcze nie widziałyśmy, brud, smród, pełno ludzi, przerażające. Ale humor nam się poprawił w hotelu, okazał się być bardzo dobry, wręcz najlepszy z dotychczasowych, ciepła woda, kąpiel pod prysznicem po trudach podróży pomogła w poprawieniu samopoczucia. Mieszkamy nad samym Gangesem, wszak to święta rzeka. W hotelowej knajpie przygotowali dla nas kolację, smaczny ryż z warzywami i innymi dodatkami, bardzo dobrze przyprawiony. Na zakończenie deser w postaci kleiku ryżowego z przyprawami oraz ich specjalność milk tea. Przed spaniem dobrze nam zrobiła. Jutro mnóstwo atrakcji. Zaczynamy , a potem zwiedzanie, ale o tym napiszę jutro.

Dzień dziewiąty Varanasi

Rano o 9:00 na trawie na tarasie, super! Wiktor ćwiczył na specjalnie przygotowanym podniesieniu w postaci stołka długości maty.

Śniadanie tosty z dżemem, naleśniki z bananem polane miodem. Potem wyjście na główną drogę uliczkami szerokości idącego człowieka, po lewej i prawej kramiki, pod nogami ścieki i inne brudy, zwierzęta i ich odchody. Co kawałek siedzący żołnierz, nie wiem czego pilnujący, ale widziałam jak przeszukiwał dzieciaka wchodzącego w boczną uliczkę.
Wsiadamy do tuk-tuków, czeka nas 13 km drogi do Sarnath, miejsca gdzie Budda wygłosił swoje pierwsze kazanie. Krzyś i Wiktor robią nam wykład na temat buddyzmu. Oglądamy stupę, modlących się przy niej mnichów buddyjskich i pozostałości po zabudowaniach.

Varanasi to podobno najstarsze miasto świata, aczkolwiek najstarsze budynki w mieście mają nie więcej niż dwieście lat. Klimat niesamowity, takich widoków dotychczas nie widziałam. Po drodze życie codzienne, mycie, golenie, zakupy...
Wizyta w sklepach z jedwabiami, zakupiłam kilka szalików jedwabnych. Wszystko jest tutaj tanie, tylko piwo umiarkowanie drogie. Ale jest indyjskie.
Wieczorem po zachodzie słońca uczestniczymy w ceremonii Arati pożegnania bogini Gangi. Siedmiu kapłanów paliło świece, dymiło itp. Ludzie, czyli między innymi i my kupowali kwiatki w małych foremkach z małą świeczką, zapalali świeczkę i umieszczali ją w wodzie, podobno pomyślane życzenie spełniało się.
Sympatyczna Pani, właścicielka części gathy (kawałka dostępu do świętej rzeki) zaprosiła mnie i Agnieszkę do wspólnego oglądania ceremonii Arati pożegnania bogini Gangi.

Potem spacer nad Gangesem po jego słynnych ghatach - schodach prowadzących do świętej rzeki oraz powrót do hotelu. Łatwo trafić do naszego hotelu Alka właśnie od strony rzeki, od miasta jest to raczej niemożliwe.
Kolacja, tym razem piję pierwsze piwo aby poruszyć nerki, mało chodzę na siusianie w ciągu dnia, po pierwsze gorąco, po drugie zawsze w drodze, po trzecie kibelki mało zachęcające (dla mnie wszędzie w miejscach publicznych, niekoniecznie w Indiach).
Jutro rano wstajemy o 5:20, wyruszamy skoro świt na rejs łodzią po Gangesie. Ostatnia noc w hotelu, kolejna znowu w pociągu. Tym razem jedziemy do New Delhi, będziemy tam jeden dzień, tzw. zakupowy. Dobierze, że nasz hotel mieście się na ulicy która jest bazarem, nie trzeba będzie daleko chodzić.
Wieczorem zgasło światło, pracownicy hotelu włączyli od razu agregat prądu, okazuje się, że takie przerwy w dostawie prądu to tutaj normalka, więc każdy hotel musi posiadać agregat.

Dzień dziesiąty Varanasi

Pobudka o 5:40, zejście na dół, wejście do łodzi, odpłynięcie do ostatniej gathy i potem spokojny powrót z prądem rzeki. Na brzegach Hindusi dokonują porannych ablucji, myją zęby, ciało, zanurzają się w rzece. Piorą swoje ubrania, kładą je na ziemi i tak suszą.
Na brzegu są też punkty poboru wody miejskiej oraz dwa krematoria pracujące 24 godziny przez 365 dni w roku. Nie pali się (wrzuca się bezpośrednio do rzeki, obciążone kamieniem) zwłok dzieci, kobiet ciężarnych, trędowatych, ugryzionych przez kobrę, ascetów i braminów, być może kogoś jeszcze. Jest jedno nowoczesne krematorium na prąd, ale tutaj pali się tylko bezdomnych. Normalnego człowieka rodzina w białych żałobnych szatach przywozi do krematorium, kładzie na wadze i wtedy okazuje się ile musi zapłacić za drewno. Niektórych nie stać na wykupienie całego stosu, więc kupują mniej, wtedy taki niedopalony nieboszczyk zostanie wyrzucony do Gangesu. Bogaci są paleni na stosie z drzewa sandałowego. Najgorzej ma wdowa, zazwyczaj zostaje wyrzucona z domu męża jako nikomu niepotrzebna. Dawniej taką kobietę po prostu palono na stosie męża. Dziś po śmierci męża kobieta nie może nosić żadnych ozdób, goli głowę (!!!), zdejmuje biżuterię, może nosić tylko białe sari (kolor żałoby), jeść mdłe i skromne potrawy. Na szczęście czasami lituje się nad nią syn, dlatego kobiety wolą rodzić synów niż córki i jako dzieci chłopcy są bardziej dopieszczani.
Dookoła łódek z turystami pływają łódki-sklepy, tu też można kupić wisiorki, bransoletki, figurki, matrioszki z Buddy, figurki bogów hinduskich itp.
Pod koniec, po dwóch godzinach pływania mam już dość, jest mi niedobrze. Na szczęście dopływamy do brzegu, zimny napój z mango dobrze mi robi, idę na , choć przed chwilą wydawało mi się to niemożliwe. Wczoraj i dziś są tylko godzinne sesje, to pestka w porównaniu z tymi trzygodzinnymi w ashramie.

Śniadanie, tosty z dżemem, placki z owocami suszonymi, kawa i herbata bez mleka lub z mlekiem. Swoją drogą przyzwyczailiśmy się do picia herbaty z mlekiem i masalą, a odzwyczaiłam się od picia czarnej kawy, którą traktuję jako rarytas.

Pakujemy się, o 12 tej musimy opuścić pokoje, więc szybki prysznic i jeszcze chwilę mogę poświęcić na pisanie. Potem idziemy na "shoping", o 16 tej mamy lunch w hotelu i potem jedziemy na dworzec. Kolejna noc w pociągu. Tym razem wracamy do Delhi, przed nami około 13 godzin podróży.
Podczas naszej przechadzki po mieście chciałyśmy wrócić do hotelu, to miasto to straszny labirynt, nie ma mowy, aby wróć tą samą drogą jaką się szło, dlatego poszłyśmy w stronę Gangesu i przez przypadek znalazłyśmy się w krematorium, ważenie nieboszczyków, palenie zwłok, koszmar… Szybko stamtąd uciekłyśmy, słodki zapach palenia trupów "towarzyszył" nam jeszcze długo.
Wąskie uliczki powodują, że nawet zwierzęta muszą się do nich dostosować.

Jazda na dworzec to kolejny koszmar, takiego tłumu to ja nigdy nie widziałam, korki w Warszawie to nic w porównaniu do tych w Varanasi. Tym razem jadę na siodełku obok kierowcy, trzymam się mocno, boję się, że gdzieś po drodze wypadnę.

Dzień jedenasty Delhi

Jesteśmy w Delhi, pociąg miał tylko 20 minut opóźnienia. Całe szczęście hotel jest blisko dworca, siedzimy na portierni, piszemy emaile, czekamy na pokoje...
Czuję się w hotelu Hari Piorko (po prostu flecik i piórko) jak w domu, dostałyśmy jeszcze ładniejszy pokój niż poprzednio. Robimy szybki prysznic, jedziemy windą na dach do restauracji hotelowej. Wreszcie możemy sami zamówić jedzenie. Dziś cały dzień jest wolny, na zakupy, samodzielne zwiedzanie itp. Odkrywamy, gorący napój z imbirem, miodem i limonką, cud, miód, palce lizać :-)
Oprócz tego zamawiam sandwich vege i omlet z owocami. Całość około 3$ w restauracji. Posiłki jedzone na ulicy nie przekraczają 1 dolara. Miło tu siedzieć na dachu, cisza absolutna, choć na dole główna ulica bazarowa, a my jesteśmy tylko na 4 piętrze. Wszystko (nie dotyczy to tylko restauracji), pokryte jest grubą warstwą kurzu, jaki się tu codziennie osadza. Włosy są nakryte "czapką" suchego pyłu. Samo wysmarkanie nosa to czarna sadzą, jakbym pracowała w kopalni.
W sklepie obok hotelu, w zasadzie należącym do hotelu oglądam różne naszyjniki, bransoletki itp. Za chwilę ręce są jak po całodziennym sprzątaniu. Różne słonie, buddy, tudzież inne figurki są pokryte grubą warstwą pyłu.
Dzień spędziłyśmy w Old Delhi, w okolicach hotelu, potraktowałyśmy to jako dzień odpoczynku po Varanasi i podróży pociągiem. W związku z tym miałyśmy czas dwa razy wypić herbatkę imbirową. Agnieszka jest od tygodnia przeziębiona, ma katar, ja się jakoś trzymam, mimo że śpimy obok siebie, a nawet dziś mamy jedno łóżko typu king size.
Idziemy na kolację, zamawiamy ryż (jemy go codziennie), pakorę serową (do tej pory myślałam, że pakora to tylko z warzywami) oraz warzywa, po jednej porcji, a i tak najadłyśmy się do woli.
Jeszcze tylko gorący prysznic, pakowanie (moja torba już zapakowana po brzegi, waży 18 kg, a na Okęciu ważyłą 11 kg), lektura i spanie.

Dzień dwunasty lecimy na Goa

Pobudka około piątej, zbiórka na dole w hotelu o 5:30, czekamy na autobus, nie ma go, zaczynamy się denerwować. Okazało się, że czeka ale w innym miejscu. Jesteśmy na lotnisku, terminal 3, loty krajowe. Ustawiamy się do stanowiska linii Jet Airways, spora kolejka. Przesuwają nas do innego okienka, na początku jest trochę zamieszania, ale potem idzie gładko i szybko. Kolej na security, w Indiach jest najbardziej dokładna kontrola na świecie, widać to na każdym kroku. Wreszcie jesteśmy w strefie bezcłowej, czas na cappucino. Nie jedliśmy dziś śniadania, ma być w samolocie.
Idziemy do gate’u, znajdujemy tam wolne leżanki, takie piękne wyprofilowane pod plecy. Można chwilę odpocząć, jest ich doprawdy niewiele, ale załapujemy się. Po drodze piękna rzeźba ćwiczącego mężczyzny, kolejne etapy powitań słońca. Zrobiłam zdjęcia.

Wchodzimy do samolotu, Boeing 737 800/900, duża biznes klasa i wreszcie widzimy bogatych Hindusów. W klasie ekonomicznej i na lotnisku też inni ludzie niż dotychczas widziałyśmy. Lecimy... Pilot zapowiedział, że lot będzie trwał 1:40.
Jedzenie wegetariańskie jedzą prawie wszyscy, choć jest dostępne również mięso. Całkiem smaczne, choć kawa tragiczna, zapominam, że lepiej jest pić herbatę. Przynajmniej jest bardziej podobna do herbaty.
Od rana jest tu taki rodzaj zamglenia, inaczej to wygląda niż u nas, dopiero około 10 zaczyna się przejaśniać. Ranki są całkiem zimne, dobrze, że wzięłam polar, koc też się przydaje, ale najlepszy byłby śpiwór, którego nie wzięłam. Przydałby się również nóż (kupiłam mały scyzoryk) i kubek termiczny albo własny kubek, łatwiej wtedy kupić coś do picia. Za pól godziny lądujemy w Bombaju i przesiadamy się na samolot na Goa.
Już jestem w następnym samolocie, to też Boeing 737 800/900, mam wrażenie że leciał z Kalkuty i w Bombaju było jego międzylądowanie. Tym razem to krótki lot, odległość do przelecenia wynosi około 700 km.

Stewardesy to bardzo piękne dziewczyny, każda z nich to taka miss world, mają trochę inny typ urody niż typowa hinduska. Jakieś 50 % personelu to stewardzi.
W Bombaju na lotnisku temperatura powietrza była dużo wyższa niż w Delhi, ciekawe jak wytrzymamy to ciepło na Goa. Mamy też ćwiczyć .
Jesteśmy w Arambol, ciepło, na plaży hipisi grają na bębnach, ciepły ocean, sielsko anielsko... Dziś już jest ciemno spacerujemy brzegiem oceanu, bardzo nam się tu podoba. Dużo młodych ludzi, sporo małych dzieci. Siedzimy w kawiarni Samanta, podobno jest Wi-Fi, zamówiłyśmy coś do picia, tutaj jest taniej niż w Delhi. Rano mamy zamiar skoro świt wykąpać się w oceanie i zjeść śniadanie właśnie w tej kawiarni. Dania mają rozmaite, tanio jak barszcz, przykładowo herbata imbirowa z limonką i miodem kosztuje około 2 zł.
Okazało się, że Wi-Fi nie działa dziś, ale wszyscy są tu bardzo mili i sympatyczni.
Mieszkamy w hotelu, pokoje bardzo prosto urządzone, ale jest czysto i sympatycznie. Łazienka jest, tylko w łóżku, nie ma niczego do przykrycia, ale oni pewnie nie używają, mam koc polarowy, więc się nim przykryję.

Dzień trzynasty Goa

W nocy chodził wiatrak, ale było dość głośno, jak go wyłączyłyśmy zrobiło się duszno.
Ranek jest świeży, po podwórku biegają kury, świnia i małą świnka. Chodzi Pani gospodyni, czyżby kobiety nie chodziły tu w sari? Pani ma na sobie zwykłą sukienkę. Nad nami rosną gęsto palmy kokosowe, ciekawe kiedy one spadają na ziemię? Rano ma być na plaży.

była, ale nie jestem fanką takiej jogi, upał się zrobił niemożebny, piasek się klei do wszystkiego, mam ochotę na kąpiel w morzu, ale najpierw musimy się czegoś napić, siedzimy właśnie w kawiarni i czekamy na świeży sok z ananasów i kawę latte. Internet niby jest, ale znowu nie działa poprawnie, muszę poczekać z wysłaniem wiadomości.

Kąpiel w morzu super, woda ciepła, fale podobne jak w Bałtyku, można popływać i poskakać. Piasek trochę inny niż nad Bałtykiem, brudzi nogi, ale da się przeżyć. Zrobiłyśmy sobie spacer brzegiem morza do miasteczka, wymieniłyśmy pieniądze, sami się tu żywimy, to dla nas lepiej, można popróbować na smakowitości. Świeże soki są bardzo smaczne, w ogóle jedzenie ich też, takie proste, łatwo strawne, dla białasów gotują nie tak ostro jak dla siebie, ewentualnie ostrzegają, jeśli ostre.

Słońce chyli się ku zachodowi, hipisi zaczynają grać na instrumentach (głównie na bębnach) na plaży. Ogólnie turystów niezbyt dużo, sporo za to Rosjan. Często słyszymy powitania po rosyjsku. Po zachodzie chyba wszyscy turyści wyszli na plażę i zrobił się tłok. Jedni ćwiczą , inni Tai Chi, dużo małych dzieci, takich w wieku przedszkolnym, choć i maluchów do trzech lat też nie brakuje. Przed nami zebrała się młodzież hinduska, z bogatego domu, wyglądają inaczej niż Ci biedacy na ulicach, są wysocy i dobrze zbudowani. Ubierają się tak jak młodzi na całym świecie.
Wieje taki przyjemny wiaterek. Życie toczy się tu powoli, wszyscy są uśmiechnięci i przyjaźni. Wieczorem rybacy wypływają na połów. Zamówiłyśmy sobie ośmiornicę (cena za porcję 110 rupii), trzeba korzystać z okazji. Kelner zapalił świecę, jak dawno, dawno temu, ale my korzystamy z iPada, czytnika książek oraz komórki z Wi-Fi.
Robi się coraz ciemniej, chodzimy tu wcześnie spać, jak się da oczywiście, wczoraj około 17:30 według czasu warszawskiego. Teraz jest 20:54, my już w łóżeczkach czytamy książki, pewnie zaraz zgasimy światło. Ja już przeczytałam jedną książkę szwedzkiej pisarki Mari Jungstedt pod tytułem Niewidzialny, teraz czytam Pod presją. Damy dzieciom święty spokój! o wychowaniu dzieci, chyba każdy kto ma małe dzieci powinien to przeczytać. Polecam! Mam ją na moim iPadzie. Poza tym, podczytuję fragmenty przewodnika, warto to robić na bieżąco, nie żałuję że go zabrałam. Na szczęście nie jest zbyt ciężki.
Jutro zaczyna się o 7:00 na plaży, musimy być wcześniej aby rozłożyć sobie matę, budzik mamy nastawiony na 6:00.

Dzień czternasty Goa

Ranek budzi się późno, słońce wstaje około 6:30, idziemy na plażę, tam przyjemny chłodek. Woda bardziej wzburzona niż wczoraj, część plaży zalana. Znajdujemy miejsce i zaczynamy ćwiczenia, po chwili słońce zaczyna wstawać i świecić nad plażą, Justyna zarządza powitania słońca. Rozgrzewamy się dodatkowo. Dwie godziny ćwiczeń mijają szybko, śavasana wybawieniem od zmęczenia. Ze wszystkich mat rozlega się kaszel, sporo osób jest przeziębionych, ja się jakoś trzymam. Agnieszka pomału zdrowieje.
Po jodze śniadanko w kawiarni na plaży. Tym razem omlet z grzybami, naleśniki z truskawkami, grilowana kanapka z owocami morza (cud, miód, malina), woda i espresso (po raz pierwszy piję bardzo mocną kawę). Zamawiamy wszystkiego po jednej porcji, potem się dzielimy, żeby skosztować jak najwięcej dobroci. Nasz rachunek za śniadanie na dwie osoby wyniósł 250 rupii czyli 5$.
Kupujemy ananasa od Pana, który sprzedaje je jeżdżąc rowerem po plaży. Obcina tasakiem wszystko co zbędne. W życiu nie jadłam tak dobrego ananasa, nawet środek miał jadalny, zupełnie miękki jak wszystko dookoła.

Idziemy się przebrać w kostiumy i potem myk do morza.
Woda cudowna, fale przewracają, masują, popływać też można. Przeczyściło mi drogi oddechowe gdy zmagałam się z wielką falą. Wracamy do hotelu, prysznic pomaga zmyć z siebie piasek. Pranko i ręczniki wiszą na dworze, mimo wysokiej temperatury schną bardzo pomału, duża wilgotność. Rankiem normalnie jest rosa taka jak u nas.
Od wczoraj, kiedy osiedliśmy na pobyt stacjonarny pilnujemy ilości napojów. Wreszcie nasze nerki pracują prawidłowo. Teraz czekamy na zamówione świeże soki z papai i mango.

Idziemy na spotkanie ze 104 letnim joginem, ciekawe co to będzie? Jogin okazuje się być całkiem przyjemnym staruszkiem. Shiva, jego asystent opowiada o jego życiu i tłumaczy rozmowę z angielskiego, więc całkiem fajnie się z nim rozmawia. Pokazuje nam figury jogiczne, wygląda jak człowiek guma, potrafi się zawinąć w "kłębek" niczym Przemek Nadolny. Śpi od godziny 20:00 do 2:00, potem medytuje i ćwiczy . Je raz dziennie, pije ginger limon z miodem. Mówi, że nie powinno się pić coli, pepsi, alkoholu, jeść twarogu, lodów oraz owoców spoza strefy klimatycznej, to samo, co piszą w różnych książkach o zdrowym żywieniu. Aby schudnąć trzeba podczas siedzenia trzymać kciuk za palec serdeczny, nie będzie się wtedy myślało o jedzeniu. Natomiast kciuk za palec wskazujący likwiduje bólu. Zademonstruję Wam to po przyjeździe.

o 17 tej, zastanawiam się, czy mam siłę, w końcu idę. Ćwiczymy w sali do jogi Himalayan Iyengar Yoga Centre Sharata. Wreszcie są prawdziwe pomoce: bolstery, koce, liny i dodatkowo worki z piaskiem (bardzo ciężkie). Ledwo dotargałam taki jeden do swojego miejsca ćwiczeń. Pierwsza asana - virasana, kładziemy sobie ten worek jako obciążenie ud (pamiętam jak dawniej Teresa stawała chętnym na uda, aby je właśnie dociążyć). Leżymy tak bardzo..... długo, ale Wiktor tak opowiada o tym jak to działa, że ani mi się śni wcześniej skończyć. Potem tylko czuć takie lekkie mrowienie w stopach. Kolejne ćwiczenia i płynę od gorąca, ćwiczymy pod namiotem, temperatura wzrasta, wiatraki są wyłączone, zawsze komuś przeszkadzają. Na koniec, podczas śavasany zaczęłam czuć chodzenie po moim ciele jakiś żyjątek, po zapaleniu światła okazało się, że są to mrówki, całe mnóstwo. Otrzepałam się i szybko wyszłam z sali. Po drodze do hotelu zgubiliśmy drogę do domu, w końcu dotarliśmy do morza.
Wreszcie kolacja, sałatka z avocado i nan z czosnkiem. Pychotka! Idziemy spać, jutro znów na plaży o 7:00, trzeba wstać o wschodzie słońca.

Dzień piętnasty Goa

Jak zwykle na plaży, tym razem jakoś psy nas nie nękały, siadanie na klocki nie sprawia już mi od jakiegoś czasu kłopotu, przyzwyczaiłam się. Rewelacją dla mnie jest takie złożenie paska, że służy jako podparcie głowy w śavasanie (dzięki Justyna!). Fale rozbijają się, hałas jest dość duży, muszę stać blisko centrum, aby słyszeć co mówi prowadzący.
Szybkie pranko i idziemy tym razem do restauracji hotelowej, mają tutaj wspaniałe soki ze świeżych owoców, w zasadzie są to musy. Dziś na śniadanie zamówiłam papaja lassi. Ponadto sałatkę owocową, lekkie śniadanie, idealne na taki klimat.
Każdy dzień tutaj wydaje się być podobny, po śniadaniu kąpiel w morzu. Dziś woda była trochę chłodniejsza, ale za to fale były mniejsze. Widziałyśmy ryby wysuwające swoje dziubki nad poziom wody, wyglądało jakby ktoś wysuwał nos spod wody, początkowo myślałyśmy, że to żółwie.
Bardzo dużo tu pijemy, świeże owoce mango, papaja, avocado, ananas w postaci bardzo gęstego soku lub lassi. Przed chwilą odkryłam sok limon z miętą, coś wspaniałego. Przy okazji zawsze zamawiamy litrową butelkę wody, dziś pijemy już trzeci litr.
Za chwilę wybieramy się na spacer plażą, można to robić dopiero wieczorem, w dzień powinna być sjesta.
Jutro wybieramy się na pchli targ w Ajuna, który odbywa się w każdą środę. Podobno jest niesamowita atmosfera, gra muzyka, handlarze przyjeżdżają aż z Tybetu, a także z Radżystanu.

Dzień szesnasty Goa

Rozkład dnia nam się ustabilizował, coraz bardziej lubię . Widok i szum morza wynagradza wszystko, rankiem jest odrobinkę chłodno, ale za to podczas śavasany słoneczko lekko nas podgrzewa.
Ostatnio śniadanie jadamy w restauracji hotelowej, świetnie tu karmią. Dziś moje zamówienie jest następujące: omlet z serem i pomidorami, herbata limon ginger honey, kawa z ekspresu i chlebek nan.
Znowu kąpiel w morzu, potem wyjazd na targ w Ajuna. Fajnie się kupuje w Indiach, można się targować. Zazwyczaj sprzedawca podaje swoją cenę, kupujący swoją i metodą małych kroków spotykają się gdzieś w połowie.
Idziemy się kąpać w morzu, jest godzina 17:30, słońce chyli się ku zachodowi. Krótki dzień w porównaniu z naszym latem.

Jutro ostatni dzień na Goa, ostatni przejazd nocnym pociągiem, tym razem do Bombaju.

Kolacja, zamówiłam vegetariańskie pierożki tybetańskie momo z serem, w środku była chyba pokrojona kapusta oraz ser, nadzienia nie za dużo. Pierożek sklejony wygląda jak mały woreczek. Do tego w małej miseczce ostry sos do maczania pierożków. Do tego papaja lassi i dużo wody. Pakujemy się, to znaczy robię porządek w walizce, okazuje się, że mimo wyjęcia maty i klocków ledwo się mieszczę ze wszystkim. Idziemy spać, przed zgaszeniem światła widzimy sąsiada w pokoju - dużego karalucha. Ale i tak przed wyjazdem myślałam, że tego będzie więcej.

Dzień siedemnasty Goa

Dziś nie na plaży, a szkoda, ćwiczymy u Sharata (musimy tu zostawić klocki i maty, które przywieźliśmy z Polski, nie będą nam już potrzebne). Rano ćwiczy się tam lepiej, bolstery jak znalazł, nawet viparita karani można zrobić. Krzesła do ćwiczeń na pierwszy rzut oka są takie same jak u nas, ale jednak mają rozmiar Hindusa, a nie Polaka, nawet Wiktor nie zmieścił się w nim i wygięcia na krześle wiele osób robiło na ławeczkach. Mrówki rano o wiele mniej aktywne niż wieczorem. Sesja cudowna, spokojna, rzeczywisty odpoczynek. W dodatku szliśmy skróconą drogą, okazało się, że nie jest to tak daleko, jak się wydawało.

Ostatnia kąpiel w morzu, fale wytargały mnie okropnie, przeczyściło moje drogi nosowe. Ostanie zakupy na plaży, prysznic i ostatni posiłek w naszej ukochanej restauracji, po raz kolejny sałatka owocowa, wszystkie znane i nieznane owoce. Dodatkowo świeży sok z ananasa i jak zwykle woda w dużej ilości. Duża miska, czubata takich owoców to tylko 70 rupii. Teraz czekamy na autobus, za chwilę jedziemy do Old Goa zwiedzać zabytki.
Podróż autobusem podczas upału 36 stopni nie należy do przyjemnych. Warto jednak było zobaczyć Old Goa, miasto po portugalskie, wielkie kościoły katolickie, piękne rzeźbione ołtarze. Szybkie zwiedzanie i przejazd dalej na pociąg.
W autobusie wiszą trzy tabliczki z informacjami czego nie wolno robić w autobusie (tańczyć, palić papierosów i pluć). Co kraj to obyczaj.

Wsiadamy do pociągu, nie jest najładniejszy, ale w miarę jazdy pociągiem robi się coraz przyjemniej. Panowie z indyjskiego Warsu roznoszą wszystko co się da, herbatę, kawę, owoce, sałatki, kanapki, kolacje z kurczakiem lub wegetariańskie po klika smaków. Dodatkowo można było zapłacić za poduszkę i prześcieradło, całe 20 rupii, czyli około 40 centów. Dzisiejsze spanie będzie wygodne. Teraz jest godzina 20:40, gorąco niesamowicie, tutaj dodatkowo jest duża wilgotność, ciekawe jak będzie w Bombaju?

Będziemy tam o 6:00 rano, pewnie będzie jakieś opóźnienie. Podobno to zupełnie inne miasto od tych, które do tej pory widzieliśmy.

Dzień osiemnasty Bombaj

Jesteśmy w Bombaju, taksówki trochę krążyły po mieście zanim trafiły do naszego Chateau Windsor Hotel. Wjeżdżamy windą, usadawiamy się w tymczasowych pokojach i na razie czekamy. Doba hotelowa zazwyczaj zaczyna się od 12 tej, ciekawe, czy tak długo trzeba będzie czekać. Pociąg po raz pierwszy przyjechał punktualnie. Ogólnie podróż minęła błyskawicznie, dobrze się spało, rano jak zwykle obudził nas krzyczący pan z obsługi pociągu: czaj, cofee.
W hotelu przywitali nas bardzo mile, dali nam parę pokoi, abyśmy mogli się odświeżyć i zjeść śniadanie. Potem wyruszyliśmy na miasto. Bombaj wygląda inaczej niż Delhi. Mieszkamy zresztą w dzielnicy, gdzie nie ma tuk-tuków, slumsów itp.
Spacerujemy nadmorską promenadą, kierujemy się ku Gateway of India. Podoba mi się wiktoriańska zabudowa, którą mijamy.
Udajemy się na prom wycieczkowy, który kursuje na wyspę Elephants. Płyniemy ponad godzinę, niektórzy drzemią, odsypiając trudy nocnej podróży koleją. Potem przechadzka do muzeum, a w nim pozostałości po klasztorach skalnych. Jak zwykle w takich miejscach pełno tu małp, trzeba uważać, aby czegoś nie wyrwały z rąk. Mój aparat ocaliła Marta krzycząc "uważaj, małpa". Lubią coś, co się świeci.
Po powrocie oglądamy słynny hotel Taj Mahal, zbudowany przez słynnego indyjskiego bogacza o nazwisku Tata, wszystkie ciężarówki są tej firmy, część samochodów osobowych też. Podobno ma też udziały w polskich hutach. Po zamachu terrorystycznym w roku 2008 został odbudowany i gości turystów mających duże pieniądze. Cena najtańszego pokoju wynosi ponad 400 $.

Na koniec dnia zwiedzamy dworzec kolejowy dawniej zwany Victoria Terminus, na który co prawda rano przyjechaliśmy, ale w świetle wygląda on zupełnie inaczej. Wszyscy mają już dość dzisiejszego dnia, zmęczenie daje się we znaki, na szczęście Wiktor z Justyną reagują błyskawicznie i zapraszają nas na kolację do bardzo miłej knajpki wege. Każdy sam wybiera dania i napoje.
Jeszcze tylko spacer do hotelu, jakieś 2 km, dostajemy klucze do pokoi i udajemy się na zasłużony odpoczynek. Na szczęście możemy jutro trochę dłużej pospać.

Dzień dziewiętnasty wizyta w Punie

Śniadanie w hotelu i wyjazd autokarem do Puny. 200 km zamienia się w sześciogodzinną podróż, w samej Punie nie możemy trafić do Instytutu Iyengara, wreszcie jesteśmy pod podanym adresem, a tam Instytut Osho (wygląda na sektę). Muszę poszukać coś w necie na ich temat. Menadżer naszego hotelu napisał kierowcy na kartce zły adres. Wreszcie trafiliśmy. Wchodzimy za bramę, od razu informacja, że nie wolno robić zdjęć, pozwolenie dostała tylko jedna osoba, nasz przewodnik, dobre i to, on ma dobry aparat.

Wchodzimy, oczywiście bez butów, oglądamy w sklepie wydawnictwa, kupuję jedną książeczkę z sentencjami Iyengara (będzie prezent dla Zuzi, to ona parę lat temu "wciągnęła" mnie do ). Inne, większe książki mamy po polsku. Dostajemy informację, że mistrz podpisze każdemu jedną książkę. Czekamy, usadowieni przez Panią organizatorkę, wreszcie wchodzi Mistrz. Widzę, że ma lekką zadyszkę, siada przy stoliku, chwilę odpoczywa i uśmiecha się. Uśmiech ma powalający, taki od oczu do wnętrza. Od razu go polubiłam, bardzo miły starszy Pan, z humorem odpowiadający na nasze pytania. Wiktor z Justyną mieli dla niego prezent, duży bursztyn na podstawce z dedykacją.

Potem podpisywał zakupione przez nas książki, Krzyś robił każdemu zdjęcie, więc będę miała osobiste zdjęcie z mistrzem. Potem było zdjęcie grupowe i nie chciał się zgodzić, aby nasi nauczyciele zrobili sobie z nim zdjęcie, powiedział, że tylko "cała grupa" i sobie poszedł. Byliśmy wszyscy nim oczarowani, zrobił na nas dobre wrażenie, nie spodziewałam się tak miłego przyjęcia. Powrót do hotelu to kolejne pięć godzin w autobusie.

Dzień dwudziesty Bombaj

Rano o godzinie siódmej wyjechaliśmy autokarem za Bombaj do największej na świecie pagody Global Vipassana Pagoda, gdzie może medytować jednocześnie 10000 osób (www.globalpagoda.org). Imponująca budowla, kopuła została zbudowana bez użycia cementu itp. Kamienie zostały ułożone na zakładkę, tak jak budowano w dawnych czasach. Przypomina mi to globus ułożony z puzzli. Po pagodzie oprowadził nas przewodnik, pokazał nam salę do . Trzeba mieć za sobą ukończony dziesięciodniowy kurs, aby móc wziąć w nim udział. Wrócą wieczorem.

Po powrocie do hotelu padłyśmy na drzemkę. Upał dał się we znaki. Idziemy na spacer, szukamy gdzie by tu coś zjeść. W końcu lądujemy w tej samej wege knajpce, w której byliśmy pierwszego dnia wszyscy. Zamawiamy makaron z warzywami, do tego przynoszą ostre sosy, coś wspaniałego. Oprócz tego zamówiłam sałatkę owocową i kawę. Trzeba mówić "no sugar", inaczej przynoszą bardzo słodką, bez pytania. Czasami wręcz zamówienie kawy bez cukru jest niemożliwe.
Wracamy do hotelu, przed nami pakowanie, kąpiel i wyjazd na lotnisko za trzy godziny. Dobrze, że hotel mamy opłacony do wieczora. Jesteśmy na lotnisku, ostatnia kawa, sklepy bezcłowe, wreszcie autobus do samolotu. Myślałam, że skoro lecimy Air France, to polecimy Air Busem, a tu niespodzianka Boeing 777, chyba jeszcze takim nie leciałam. Na oparciu przede mną znajduje się ekran dotykowy, można sobie wybrać film, muzykę, gry, bajki dla dzieci, informacje o locie itp. Jeszcze nie dostaliśmy słuchawek, ale chyba obejrzę film który dzieje się w Indiach "Slumdog, milioner z ulicy".
Lecimy dalej, słucham płyty Nory Jones. Większość ludzi śpi, na moim zegarki jest ósma rano, czasu indyjskiego, ale nad Europą jeszcze ciemno. Została nam mniej niż połowa podróży. Wreszcie lądowanie w Paryżu, czuję, że jestem już w domu.

Dzień dwudziesty pierwszy Paryż Warszawa

Siedzimy na lotnisku w Paryżu, mamy osiem godzin czekania na samolot do Warszawy.
Marzy nam się dom, własne łóżko i bliscy. Pogoda tu ładna, świeci słońce. Ludzie noszą ciepłe buty i ubrania, ja mam sandały. Trzeba się będzie przestawić.
Wreszcie doczekaliśmy się samolotu linii Air France do Warszawy, wystartował co prawda z 30 minutowym opóźnieniem, ale najważniejsze, że lecimy. Tęsknię już za domem, uśmiechem Helenki, chłopakami i wszystkimi. Cieszę się na spotkanie, święta za pasem, trzeba będzie się zabrać ostro do przygotowań.

Podsumowując trzytygodniową wyprawę jestem mile zaskoczona Indiami, podobają mi się, polubiłam Hindusów, muszę tu wrócić. Obiecałam to sobie.

Wanda Jochemczyk




Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Styl Życia
Polecamy
JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi