Joga w Indiach 2011. Wyprawa z Akademią Asan. Wiktor Morgulec. Część III. Goa.
Kalendarium Wydarzeń
Bądź w kontakcie
Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Informacje Specjalne

pokaż wszystkie

Informacje

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

pokaż wszystkie

Partnerskie szkoły jogi

Joga w Indiach 2011. Wyprawa z Akademią Asan. Wiktor Morgulec. Część III. Goa.

sobota, 10 grudnia 2011

Wiktor Morgulec

Akademia Asan zaprosiła polskich do Indii. 30 osobowa grupa jest pod opieką Justyny Wojciechowskiej, Wiktora Morgulec i Krzysztofa Stępnia, podróżnika. Po pobycie w Delhi, Varanasi, Rishikesh pojechali do raju;-) - na Goa. Zapraszamy do lektury relacji Wiktora, opisującego z punktu widzenia organizatora tę wspólną podróż. Dziś część III - Goa.

Już w pociągu do Delhi odchorowuję wizytę w świętym mieście - ból głowy, katar - w nocy robię śpiworową saunę i próbuję wypocić choróbsko. W Delhi jak w domu, po doświadczeniu Varanasi czujemy się jakbyśmy wrócili do krainy ciszy i spokoju. Mam szczęście, że jest dzień wolny - jogini rozpierzchają się na szoping po Delhi a ja spędzam czas w hotelu: i wypacania ciąg dalszy. Dwie godziny świecy w podparciu i śawasana pod 2 pierzynami robi swoje: rano jestem zdrowy.

Kolejny dzień - wczesna pobudka jedziemy na lotnisko - przelot przez Bombaj na Goa. Umówiony autobus oczywiście nie przyjeżdża, czas płynie, telefony o 5.00 rano. W końcu okazało się, że owszem autobus przyjechał, ale kierowca zaparkował bagatela …500 m od hotelu. Krzysiek ściąga go pod hotel, ruszamy. Grupa trochę zdziesiątkowana po pobycie w Varanasi, zakatarzeni, chrząkający, zmęczeni.


Znowu lotnisko - hala odlotów, pełen wypas, przestrzeń, cisza i spokój - chyba dwa najbardziej deficytowe w Indiach "towary". Praktycznie bezproblemowy lot z przesiadką na Goa, trochę emocji przy odprawie - pracownicy lotniska w dobrej wierze chcą nas potraktować jako grupę i nadać bagaż grupowo, co przyśpieszy odprawę, ale w razie zgubienia bagażu może stanowić duży kłopot - budzi to nasz sprzeciw i wydłuża czas. Niektórym przemęczonym Joginom ( i Joginkom ;-) puszczają nerwy, bogu ducha winni Hindusi dostają treściwy słowiański opier papier - ale na szczęście nie przejmują się tym zbytnio.



Już podczas przesiadki w Bombaju jest gorąco. Wysiadamy na Goa -tropik. Ma na nas czekać na lotnisku facet z tabliczką: Kristof. Nikogo nie ma, czas mija. Zaczynamy poszukiwania typa, telefon do naszego "main bossa" na Goa, (który koordynuje transport, hotel, wymianę kasy i chyba w ogóle wszystko, co można sobie wyobrazić) odnajduje się w końcu nasz kierowca bez karteczki. Karteczkę miał i …zostawił w autobusie - nikt mu nie powiedział, że na ją zabrać ze sobą na lotnisko;-) - klasyka.

Przejazd do Arambol dobrze ponad godzinę. Jak to Gabrysia, jedna z uczestniczek, ujęła - pojawił się zielony kolor. Poprzednie miejsca ( może z wyjątkiem Rishikesh ) pokryte były warstwą kurzu, pyłu, smogu. Tutaj piękna zieleń i czerwona, gliniasta ziemia służąca za budulec domów i hoteli. Pierwszy powiew chilloutu. Nagle autobus staje mniej więcej w szczerym polu, przed nami jakieś osobowe autko i kilkoro Hindusów. Okazuje się, że to komitet powitalny z naszym "main bossem" na rejon Goa. Autobus dalej nie dojedzie, wysiadamy. Dalej transport na raty taksówkami, bagaże dojadą później.

Jadę na pierwszy ogień, rozeznać teren. Po kilkuset metrach auto zatrzymuje się gdzieś pomiędzy wiejskim chatkami- nie ma drogi. Nie wygląda to najlepiej, po chwili ulga, lokalni chłopcy prowadzą nas dalej ścieżką miedzy palmami, którą może przejechać najwyżej motor. Przed nami hotel. Jak dla mnie, pamiętającego warunki sprzed 7 lat - wypas. Jogini powoli gromadzą się, na twarzach widać zmęczenie, zaczynają się pierwsze narzekania, że nie ma klimy, że duszno i lepko.
Atmosfera się zagęszcza, nasz cudowny plan - Goa jako gwóźdź programu na koniec wyjazdu, zaczyna legnąć w gruzach. Zaczynamy się z Krzyśkiem nerwowo zastanawiać, czy są w okolicy może jakieś lepsze hotele, ale wokół raczej skromne domostwa, kurne chaty i bambusowe domki.

W końcu zaczynamy zamawiać jedzenie w przyhotelowej restauracji, zza baru w błogosławiąco - zapraszającym geście zerka na nas wielkie na pół ściany malowidło Jezusa. Jedzenie jest wyśmienite, humory się poprawiają. Wieczorny spacer po Arambolu- wioska zmieniła się nie do poznania. Miejsce, gdzie kiedyś mieszkaliśmy z rodzinką, na końcu wsi - jest teraz w jej centrum. Niekończące się linie sklepików, straganów ze wszystkim, co można sobie wyobrazić - jakby pchli targ w Anjunie przeniósł się na 6 dni tygodnia do tej wioseczki. Wszędzie napisy po rosyjsku, w zasadzie nie słychać angielskiego. Na plaży balanga, bębny, jakieś techno-ambient, kołyszące się w rytm muzyki stada białasów, zapach potu i alkoholu. Gdzie się podział cichy i spokojny, "jogowy" Arambol sprzed 7 lat? Jesteśmy trochę z Justą speszeni sytuacją. No nic, czas spać, zobaczymy rano.

O 8.00 pierwsze zajęcia na plaży. Jest pusto.Twardy ubity piach, doskonałe warunki, słońce pod koniec zajęć trochę zbyt mocne. Kąpiel w oceanie - wszystkie napięcia pryskają - jesteśmy jednak w raju ;-), woda idealna. Pyszne śniadanie, świeży sok z kokosa kosztuje 1,5 pln ( za kokosa ;-), kulinarna rozpusta na każdym kroku. Nocni balangowicze na szczęście cały dzień śpią jak susły, budzą się wieczorem i zaczynają swoje nocne życie, kiedy jogini już grzecznie śpią.
Jest pusto. Za dnia Arambol wygląda zdecydowanie lepiej.
Znajdujemy szkołę Sharata. Wieczorne 2 godzinne sesje mamy w jego dobrze wyposażonej sali, poranne o godz. 7.00 na plaży.

i wypoczynek, no, może nie dla wszystkich. Musimy z Justą przygotować prezent, który przywieźliśmy z Polski od naszej grupy dla Gurudżiego, B.K.S Iyengara.

Mamy spory bursztyn, który trzeba jakoś oprawić. Próbowaliśmy zorganizować w Varanasi kamienny postument, nie dało rady. Przypadkowo w restauracyjce za ścianą naszego hotelu spotykam Raju - znajomego Sharata z Dharamsali, okazuje się, że mieszka w Dharamkot nad Dharamsalą - tam, gdzie Sharat ma swoją główną szkołę, ćwiczył u niego . W zimie wyjeżdża z Dharamsali i prowadzi na Goa knajpkę - Totem, bardzo klimatyczne miejsce, na czas monsunu wraca do Dharamsali gdzie jest przewodnikiem górskim.
Bardzo nam pomaga zorganizować oprawę prezentu.
Jedziemy we troje z Justą na skuterku kilka kilometrów do stolarza i wybieramy odpowiedni kawałek drewna na podstawkę.

Następnego dnia pojawia się propozycja spotkania ze 104 letnim joginem ………. ., spotykam się z impresario -managerem staruszka, dowiedzieć się czegoś bliżej. Spotkanie jest odpłatne, ale jogin wydaje się niesamowitą osobą. Stwierdzamy z Justą, że warto spróbować. Decydujemy się zaprosić wszystkich uczestników wyjazdu. Wielki namiot może pomieścić ze 100 osób, ale jesteśmy tylko my.

Niewielki staruszek siedzi w w komicznej, pomarańczowej, szpiczastej czapce , coś pomiędzy świętego Mikołaja, a wielkiego inkwizytora. Wygląda kosmicznie, emanuje od niego godność, radość i spokój. Pokazuje nam kilka zaawansowanych asan, które wykonuje z niesamowitą gracją i lekkością, po czym figlarnie, zawadiacko pyta: " OK. ?"
Następnie wybiera Tomka - mówiąc, że wygląda na największego i prosi go, żeby usiadł na nim okrakiem, kiedy jest w paścimottanasanie. Padają błagalne prośby żeby nie połamał "dziadziusia". Tomek, trochę speszony, siada na staruszku delikatnie, a Swami każe mu podnieść ręce i nogi do góry - żeby docisnął go całym ciężarem i nie markował. Na koniec dopytuje się Shivy, ile Tomek ważył, uśmiechając się pod wąsem. Jest w nim jakaś młodzieńcza werwa i radość.
Shiva, manager Swamiego opowiada jego historię. Jest dość niezwykła: w wieku 16 lat przeczytał on jakąś książkę, w wyniku czego wyrzucił z domu rodzinnego wszystkie statuetki bogów. Na pytanie ojca, dlaczego to zrobił, odpowiedział, że to nie są bogowie tylko kawałki drewna, w efekcie został sam wyrzucony z domu. Rozpoczął praktykę w jednym z niewielu wówczas w Indiach organizacji, jogicznych: Aryan Yoga coś tam. Następnie przez całe lata uczył się od Rishich ( Riszich) - eremitów żyjących w himalajskich jaskiniach. W wieku lat 47 założył rodzinę, miał 7 synów i 3 córki - jego nauczyciele zakazali mu zostać sanyasinem (obowiązkowy celibat) - miał kultywować życie rodzinne.

Brał udział w walkach z Brytyjczykami ( pokazał nam ślady po postrzałach i bliznę na udzie ).
Poczucie humoru, niesamowita, niespożyta energia bijąca od staruszka - i do tego fizyczna siła.
Padają pytania o określone dolegliwości - yogi pokazuje mudry, ćwiczenia i ustawienia ciała na konkretne problemy. Ktoś pyta, co zrobić, bo ma sztywny kark - staruszek pyta - A gdzie Twoja żona ?
Ania podchodzi - yogi wyjmuje ze swojej sakiewki olejek kamforowy i pokazuje, jak wcierać w bolesne miejsca;-)

Swami żywi się miodem i imbirem, ale przede wszystkim praną i energią słońca. Ma zdrowe oczy, zdrowe uszy, różowy, czyściutki język, (który lubi przekornie, dla żartu wystawiać -jak sam wspomina), no i co najdziwniejsze, komplet zdrowych zębów (!)
Z potoku pytań i odpowiedzi, zapadły mi w pamięć dwie kwestie.
Na egzystencjalne rozterki po co żyć ? - Odpowiada: Że miał sen, w którym dostał wskazówki, że ma pomagać ludziom poznać, jak prawdziwie zdrowo, długo i szczęśliwie żyć.
A jak to robić ?
Odpowiada: no medicament, , no homeopatic, no ayurvedic no pepsi, no smoking - żadnych lekarstw, żadnych trucizn - pozwólcie ciału się leczyć samemu, nie przeszkadzać.

Jest przy tym tak ujmująco skromny, radosny i wesoły, że uśmiechem zaraża każdego. Mówi szorstkim głosem, prawie pokrzykując na swojego managera, Shivę, który pokornie wypełnia polecenia staruszka - np. biegnie po zioła dla jednej z uczestniczek.
Pada pytanie o alkohol.
Odpowiedź jest prosta: If you want to die faster - drink. (Jak chcesz umrzeć szybciej -pij)
Pokazuje zdjęcie rodzinne i swojego najmłodszego ( spośród 7 ) syna - uśmiechnięty 30-40 latek z wąsami- on już nie żyje, za dużo pił i palił - otwarcie wyznaje staruszek.
Ciężko nam opuścić namiot - sama obecność "dziadziusia", jak go zdrobniale nazwaliśmy, promieniuje spokojną radością.
Pada pytanie o "czapkę św. Mikołaja".
Staruszek z uśmiechem mówi: Papieże mają czapki, biskupi mają czapki, mnisi mają to ja też mam;-), bo to pozwala kumulować pranę.
Ktoś pyta o jedzenie, że nie może się opanować i za dużo je. Staruszek odpowiada: Opanuj swój język, swoje pragnienie - nie potrzebujesz tego.


W końcu rozliczamy się z managerem, który grzecznie przekazuje kasę yogiemu, a ten siedząc w swojej pomarańczowej kurta- pidżamie i wystrzałowej, kumulującą pranę czapce, chowa do sakwy pliki banknotów. Wszystko to z jednej strony jak z jakieś baśni, z drugiej bezpretensjonalne, proste, życiowe - bez zadęcia, prawdziwe.
Żegnamy Swamiego, chętni mogą następnego dnia dołączyć do porannych zajęć prowadzonych przez ...104 letniego staruszka. Część naszych i joginów z kolei ( nie wszyscy, bogu dzięki) pogrąża się kulinarnej rozpuście, każdy dostał pieniądze i żywi się we własnym zakresie. Gdzieś prysły wege zasady - stoły uginają się pod ciężarem krewetek, ryb, kalmarów i innych morskich stworzonek.

Kolejny dzień. , kąpiel w oceanie, wycieczka z Raji na skuterku 20 km, do Mapusy po tabliczkę na prezent dla Gurujego. Krążymy przez 2 godziny od człowieka do człowieka w centrum Mapusy pytając o "name plate artist", pętla się zacieśnia po 1,5 godzinie wypytywań, jeżdżenia w kółko i całowania klamki czuję się jak James Bond na tropie.

W końcu lokalizujemy cel - 10 km za Mapują. "Real name plate artist" okazuje się bardzo zacnym starszym panem.. Jakoś tak mi do głowy przychodzi "Szukajcie, a znajdziecie". Gość jest super ,widać że 100% profesjonalista, przy tym skromny i radosny - w 15 min załatwiamy sprawę - odbiór następnego dnia.

Dziękuję Rajiemu, który nie stracił wiary i przez te 2h nie przerwał poszukiwań, w końcu jest górskim przewodnikiem;-)
Wracamy do Arambol jestem czarny od spalin, sok z ananasa, kąpiel - zaraz popołudniowa, zapraszam Rajiego na zajęcia.

Kolejny dzień -jadę z Rajim pod Mapusę do naszego artysty, potem targ rybny i powrotem - całość ma potrwać z półtorej godziny, ale… zamienia się 3 godziny. Artysta daje nam znać, że zostawił tabliczki w domu i jedzie do lekarza z żoną, że ktoś nam je wyda. Zbliżamy się, ostatni most i nagle Raju staje i rozmawia o czymś z jakimś innym gościem na skuterku. Okazuje się, że przed mostem stoi policja a Raju nie ma ani kasku ani papierów na skuter ( co ciekawe, kask musi mieć tylko kierowca, pasażer nie ;-). Musimy poczekać, jak się okazuje takich jak my jest wielu, przed policyjną "blokadą" robi się zagęszczenie rozklekotanych pojazdów, skuterów, motorków etc. Część osób czeka, część zawraca, część wyjmuje gdzieś z ukrycia kask i jedzie dalej. Nie da się jeździć w kasku przy 35 stopniowym upale. Cierpliwie czekamy, wszyscy kierowcy, lokalni sklepikarze, mieszkańcy domów ostrzegają się nawzajem, doradzają objazdy etc.

Pełna solidarność. W końcu po ponad godzinie policja wynosi się, ruch wraca do normy. W międzyczasie nasz artysta zadzwonił, że podwiezie nam tabliczki przez blokadę.

Przywozi tabliczki, zamontowany na wypolerowanym postumenciku bursztyn z aksamitną podstawką - wygląda super.

Życie na Goa płynie leniwie, na tyle leniwie, że nikomu nie chce się wyjeżdżać na zwiedzanie Old Goa - post portugalskiej mieścinki. Program zostaje zmodyfikowany i postanawiamy przenieść to na ostatni dzień i załatwić w drodze na oddaloną dobre 2h jazdy stację kolejową. Grupa dzieli się na plażowiczów, - którzy chcą zostać w Arambol i wycieczkowiczów zainteresowanych zwiedzaniem.

Próbujemy kompromisowo rozwiązać sytuację i to jest nasz gwóźdź do trumny. W końcu wszyscy są trochę niezadowoleni. A to dopiero początek. Część grupy zwiedzająca ma pojechać autobusem do Old Goa, druga część zostać na plaży i dojechać taksówkami na punkt zborny i potem razem na stację. Ale okazuje się, że grupa plażowiczów ma raptem godzinę więcej na plaży. W międzyczasie okazuje się, że można wsiąść do pociągu na bliższej stacji 30 min od Arambol a nie 2h drogi…

Kolejna zmiana -grupa plażowiczów dosiadzie się o 19.00 do pociągu, a jej bagaże pojadą ze zwiedzającymi. Niby powinno być ok., ale okazuje się, że hindusi, którzy mieli pomóc nosić bagaże ulotnili się gdzieś inkasując opłatę z góry. Nasi muszą przerzucać górę plecaków. Frustaracja narasta. Okazuje się, że czas na zwiedzanie Old Goa skurczył się do 1h. Czyli 2h smażenia się w autobusie za 1h zwiedzania.

Plażowicze też się stresują losem swoich bagaży, w efekcie zamiast błyskotliwego kompromisu totalna klapa. Wszyscy są równo niezadowoleni.

Grupa zwiedzająca sprawnie desantuje pociąg, mimo braku tragarzy jogini w 10 min przerzucają furę bagaży, nic nie zginęło. Po paru godzinach dosiada się wypoczęta grupa plażowiczów. Sytuacja jest napięta, martyrologia i heroiczne opowieści krążą między przedziałami. Jedziemy sleeperem do Bombaju.

cdn

Wiktor Morgulec

Następny wyjazd do Indii z Akademią Asan odbędzie się na wiosnę 2012.
Są 4 wolne miejsca zapraszamy! >>>> kliknij


Wyszukiwarka Wydarzeń

Organizujesz wydarzenie?
 Dodaj je do naszego kalendarza!

Styl Życia
Polecamy
JOGA SKLEP - Akcesoria do Jogi